Artur Rawicz: TOP wszech czasów – część II

Tym razem pozycje od 25. do 1.

2014.10.23

opublikował:


Artur Rawicz: TOP wszech czasów – część II

Czas na drugą, ważniejszą cześć mojego absolutnie prywatnego TOP10 wszech czasów. Tym razem pozycje od 25 do 1. Pisząc wstęp do pierwszej części zapomniałem o jednej ważnej uwadze. Z pewnych względów przyjąłem, że jeden wykonawca może wystąpić tu tylko raz. Nie dotyczy to oczywiście sytuacji, w której ktoś odszedł z zespołu i zrobił coś solowego. Bo takie przypadki są i tu.

Jeszcze raz przypomnę, że to subiektywne zestawienie. Zebrałem w jedno miejsce najważniejsze dla mnie płyty (z różnych powodów) i w jakiś tam sposób uszeregowałem je. Przyznam, że długo siedziałem nad tym zestawieniem. Do ostatniej chwili je zmieniałem. I ku mojemu zdumieniu nie ma tu np.: The Rolling Stones, nie ma The Beatles, nie ma The Clash, Pablopavo, Slayera i wielu innych. Nie dlatego, że ich nie cenię, wręcz przeciwnie. Cenię i bardzo lubię. Ale uczciwie sam przed sobą przyznać się musiałem, że nigdy w moim życiu nie było momentu, w którym któraś z ich płyt porwałaby mnie bez reszty. A tak było z poniższymi tytułami.

***

25. U2 – „Rattle and Hum” (1988)

Trochę dziwny album nagrany częściowo na żywo w różnych studiach po obu stronach oceanu. Zespół był wówczas u szczytu popularności, którą podtrzymał kilkoma kolejnymi płytami. Ale te „kolejne płyty” nie od razu mi weszły. Chciałem rocka i wówczas uważałem, że powinien on wyglądać właśnie tak…

24. Sound City – „Real To Real” (2013)

Zaczęło się od tego, że 2011 roku upadło legendarne Sound City Studios, a Dave Grohl kierowany sentymentem (nagrywał tam np. „Nevermind” z Nirvaną) kupił trochę analogowych gratów będących na wyposażeniu tego studia. M.in. unikalny, analogowy mikser. Tak się wzruszył, że wpadł na pomysł zrealizowania dokumentu filmowego o SCS. Stąd był już tylko krok do powstania ścieżki dźwiękowej, która w zasadzie może uchodzić za regularny LP. Na ścieżce spotkały się wielkie osobistości i osobowości świata muzyki, a numer „Cut Me Some Slack” nagrany w składzie, który roboczo można nazwać Nirvana 2013 ft. Paul McCartney (co za wokalizy!!!) to chyba najlepszy rockowy numer jaki powstał w ostatnich latach. Cała płyta jest perełką i jest mi smutno, że uplasowała się tak nisko 😉

23. Faith No More – „The Real Thing” (1989)

Aż trudno uwierzyć, że to już tyle lat minęło od wydania tej płyty. Zresztą, w tym zestawieniu mogłaby znaleźć się zupełnie dowolna ich płyta, ale to właśnie ta pozycja zawładnęła mną na długie miesiące. Do niej wracam często. A takie „Epic” mogłoby być nagrane i w tym roku, nic nie straciło na świeżości. Klasyk Panie, klasyk.

22. Apteka – „Menda” (1995)

Znów staroć, ale jakże ważny. Nie jedyny przebłysk geniuszu Kodyma i Deriglasoffa. To co proponowała wówczas cała polska scena alternatywna to właściwie pozycje obowiązkowe. Jednak na tym tle Trójmiasto błyszczało. Warto zwrócić uwagę na autora klipu i historię jego formacji. Taka ciekawostka.

 

21. Queens Of The Stone Age – „Rated R” (2000)

Aby powstało QOTSA, musiało stać się nieszczęście i dojść do rozpadu Kyussa. „R” to druga ich płyta. Nią się przebili, skosili wszystko i wszystkich. Następna płyta to była już „tylko” „kropka nad i”. Daj Boże więcej takich kropek. Pozostałe też nie gorsze. Do dziś QOTSA to flagowy okręt pustynnego rocka. Amen.

20. The Sisters Of Mercy – „Floodland” (1987)

Przedziwna formacja i przyznam – jedna z moich największych miłości w ogólniaku. Wydali w sumie trzy płyty, każdą w innym składzie zbudowanym wokół Andrew Eldritch`a i jego zabójczo precyzyjnego perkusisty Dr Avalanche ;). Najpierw poznałem „Vision Thing” a potem poprzednie dokonania Siostrzyczek i… urwało mi śmigło. Zwłaszcza na punkcie „Floodland”. W sumie to do dziś nie wiem, czy Patricia Morrison (basistka) faktycznie nie brała udziału w powstawaniu tej płyty i jej wizerunek został użyty (m.in. na okładce) tylko do promowania tej płyty, czy jednak brała. Faktem jest, że „Floodland” nie był promowany żadną trasą koncertową. Kolejna ekstrawagancja pana Eldritch`a?

19. Pidżama Porno – „Złodzieje Zapalniczek” (1997)

Podobny problem mam z jednoznacznym stwierdzeniem, czy Pidżama dziś istnieje czy nie. Było już tyle pożegnalnych i ostatnich koncertów, że się pogubiłem. Pewien jestem jednego – „Złodzieje…” to chyba najlepszy okres Grabaża-tekściarza. „Stąpając po niepewnym gruncie” czy „Poznańskie dziewczęta” to mistrzostwo. A takich pereł na tym albumie jest więcej…

18. GunsN` Roses – „Use Your Illusion I/II” (1991)

Chłopaki do dziś upierają się, że to dwa osobne albumy, choć łączy je wspólny tytuł i ten sam dzień premiery, ale mam to w dupie. Kolejny z albumów, który definiował mi brzmienie rocka. Tak, wiem, „Appetite for Destruction” jest o niebo lepsze, ale wtedy jarałem się prawie każdą nutą z „Use Your Illusion”. Szczególnie tym coverem (pierwsza minutka to takie pierdu-pierdu, ale później…)

17. Rage Against The Machine – „RATM” (1992)

Bez nich i bez ich pierwszej płyty nie byłoby tej całej multigatunkowej rapcore`owej rewolucji. Po dziś dzień mamy na scenie masę zespołów „wanna be RATM”. Ale oni byli pierwsi i jedyni. Jak każdy wielki zespół cierpieli na zespół wewnętrznych napięć destrukcyjnych. Stąd później Audioslave z Cornellem na wokalu. Okładka płyty też kultowa (zdjęcie wykonane w Sajgonie w 1963 roku).

16. Kyuss – „Blues For The Red Sun” (1992)

Kiedy grali koncerty z Nirvaną, to ponoć tak spodobali się Grohlowi, że ten obiecał kupić 10 ich płyt i rozdać swoim ważnym przyjaciołom. Ale i bez tego „Blues…” radził sobie wyśmienicie. Jak ważnym zespołem dla współczesnego rocka był Kyuss, świadczą choćby dalsze losy jego muzyków…

15. Lech Janerka – „Co Lepsze Kawałki” (1993)

Nie cierpię składanek, ale ten album kocham. Generalnie Mistrza Janerkę uważam za najwybitniejszego współczesnego polskiego muzyka. Ok, ostatnia płyta to jego najsłabszy moment, ale takie „Dobranoc”, „Ur”, „Historia Podwodna” czy Klaus Mitffoch – klasyki. Dlatego „Co Lepsze Kawałki” siedziały u mnie w walkmanie non stop. Autorevers.

14. Mad Season – „Above” (1995)

Supergrupa. Superpłyta. Szkoda że tylko jedna. Objawienie geniuszu ś.p. Layne`a Staley`a wspieranego nawet przez Marka Lanegana (o czym nie zawsze się pamięta, bo samo zderzenie muzyków Pearl Jam i Alice in Chains jest już samo w sobie dość spektakularne). Mam kolegę, który był na ich koncercie w Berlinie i doświadczył monstrualnej wersji „Wake Up”. Zazdroszczę mu tego bardziej niż zrobienia niekoncertowych zdjęć Cobainowi 😉

 

13. The Cure – „Disintegration” (1989)

To pierwsza płyta Kurczaków jaką odkryłem. Gdzieś na początku szkoły średniej. No ale nie było wtedy netu. Potem skubnąłem się, że są jeszcze tak wielkie albumy jak „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”, „Faith” czy „Pornography”. No, ale dla mnie „Disintegration” było pierwszym wielkim odkryciem The Cure. Jesienne spacery po depresyjnej, opuszczonej przez wczasowiczów promenadzie w małym, nadmorskim miasteczku, wiatr i ta muzyka w uszach… Do dziś znam na pamięć każdy szelest z tej płyty. Tak ją katowałem 🙂

12. New Model Army – Thunder and Consolation (1989)

Ten sam okres w moim życiu co The Cure i The Sisters Of Mercy. Zabawna sytuacja – koleżanka z klasy, która wyniosła się do Stanów, przysłała mi kasetę, 90-tkę. Na jednej stronie było Legendary Pink Dots a na drugiej jakieś „NMA”. Tak enigmatycznie opisała strony kasety, że za cholerę nie wiedziałem, co to jest to „NMA”. Netu nie było. Później wszystko się wyjaśniło, wiedziałem już, co to zespół i co to za płyta. Fanem „NMA” jestem do dziś (nawiasem mówiąc – ostatnia płyta zajebista!).

11. Roger Waters – „Amused to Death” (1992)

Nie tylko grung`eu się słuchało. Okres fascynacji Pink Floyd też był. I zaraz potem trafiłem na płytę która dziś pewnie nie mogłaby powstać, a jakby powstała, to serwisy streamingowe kręciłyby nosem. Bo to album, którego należy słuchać w całości. A kto dziś tak słucha muzyki? To nawet nie muzyka, to teatr. Wyrwane z kontekstu pojedyncze sceny ni jak mają się do całego przedstawienia. Ponoć Waters zbierał materiał na tę płytę 10 lat. A nagrywał przez cztery. W kilkunastu studiach po obu stronach Oceanu. Wśród bardzo długiej listy muzyków znaleźć można fenomenalnego Jeffa Becka. Czasem wydaje mi się, że „Amused…” to najlepsza rzecz w jaką zaangażował się Waters. Marzy mi się, by zobaczyć taki spektakl na żywo, z jakim jeździ po świecie w rama trasy „The Wall Live”.

10. King Crimson – „In the Court of the Crimson King” (1969)

Gdybym miał przygotować zestawienie najważniejszych płyt ever, a nie swój prywatny TOP, to debiut King Crimson znalazłby się pewnie w pierwszej trójce. Bo to wyprzedzające epokę arcydzieło, którego cieniu do dziś rodzą się kolejni wielcy muzycy i przygnają się do wielkiego wpływu, jaki wywarła na nich ta płyta (i kolejne) Frippa i spółki. Ja też długo nie mogłem podnieść szczęki z podłogi.

9. Alice In Chains – „Jar of Flies” (1994)

Pierwsza EP-ka, która zadebiutowała na pierwszym miejscu amerykańskiego Billboard 200. Zasłużenie. Płyta nagrana ponoć w tydzień, wychodzi po jeden dzień na utwór, to takie małe arcydzieło. Może nie jest to najbardziej reprezentacyjny materiał dla całej twórczości Alicji…, kurczę, a może jest? Tak czy siak – kto nie zna, niech nadrobi braki. O ile jest ktoś, kto nie tego nie zna? Nie wiem, jaki numer wkleić poniżej, każdy na to zasługuje. Wklejam pierwszy.

8. Tom Waits – „Rain Dogs” (1985)

To moja ulubiona płyta Waitsa. Pamiętam jak któryś z kumpli miał na VHS film „Rain Dogs”… ten płonący parasol, pod którym stoi Waits albo rzucanie kartami do kapelusza. Mikrofon i zwisająca z sufitu żarówa. Do dziś mam te sceny w głowie. No i muzyka. I ten głos. Ciary. Przy okazji można sobie przypomnieć film Jarmusha „Poza prawem”. Tam Waits nie tylko udostępnił kilka numerów z „Rain Dogs”, ale i zagrał świetną rolę…

7. Red Hot Chili Peppers – „Blood Sugar Sex Magik” (1991)

Zabawne. Sam zespół po latach bardzo krytycznie odnosi się do tej płyty. Że niby za bardzo dawali się manipulować przy nagraniach. Ale to i tak jedna z najważniejszych ich płyt. Obiektywnie i subiektywnie. Z początku nie w całości wchodził mi ten album. Były na nim rzeczy, które drażniły mnie. Z czasem dorosłem i do nich 😉

6. Republika – „1991” (1991)

Zastanawiałem się, czy nie powinien się tu znaleźć jednak album „Nowe Sytuacje” (niebawem znów coś w tym temacie dostaniemy, kto był w Jarocinie w tym roku, ten wie). Jednak o włos „Sytuacje” przegrały z „1991”, który w sumie nie jest takim klasycznym albumem. Ale to tu znalazła się „Moja Krew” – moim zdaniem najważniejszy utwór w polskiej muzyce rockowej. Pomnik.

5. Tool – „Undertow” (1993)

I kiedy już myślałem, że w rocku nic już nie może nas zaskoczyć, że wszystko już było i w ogóle… wtedy objawił się Tool. Zadebiutował tak, że pół sceny została wyrwana z butów. Później rzadko obniżał poziom. Zespół idealny? Pamiętam, że wynajmowałem wówczas pokój na szczecińskich Pomorzanach. I była tam taka badziewna kablówka, w której nie było żadnej stacji muzycznej. Trafiłem w nocy na francuski kanał M6, a tam na klip do tytułowego utworu. I długo nie wiedziałem, co jest nazwą zespołu, a co tytułem kawałka. Irytujące to było.

4. Pink Floyd – „The Wall” (1979)

Dziś już nie pamiętam, w jakiej kolejności poznawałem płyty Floydów. Pamiętam, że „Atom Heart Mother” czy „Wish You Were Here” robiły na mnie gigantyczne wrażenie. Pamiętam, że „Ummagumma” nadawała się jedynie do jarania krajowej samosiejki i że jak zobaczyłem w TVP film „The Wall” z tłumaczeniem Wojciecha Manna, to odpadłem. Po całości. Bo kompletność i spójność tego dzieła porażała. Ok, dziś można się podśmiewywać z tego, ale historia rocka bez tej płyty byłaby bez sensu. Album ląduje wysoko w zestawieniu, bo przez te wszystkie lata ani na chwilę mi się nie przejadł, a koncerty Watersa z tym materiałem jakie widziałem, to były jedne z najlepszych spektakli w jakich dane mi było brać udział. Szacun.

3. The Dead Weather – „Horehound” (2009)

Współczesna definicja supergrupy. I to takiej, w której efekt synergii czy zwykłego dodawania 2 2 wynosi więcej niż 5. Bo Alison Mosshart (The Kills), bo Jack White (wiadomo), bo Dean Fertita (Queens of the Stone Age) i Jack Lawrence (The Raconteurs / The Greenhornes). Dali nam dwie płyty – obie wyśmienite. Na mnie szczególnie zadział „debiut”. Magia. Twórcza fuzja i wzajemnie wzbudzające się atomy. Prawdziwa bomba.

2. The Doors – „Strange Days” (1967)

Jestem przed 40-tką, więc dla mnie Doorsi „na żywo” to tylko chodzenie do kina na film Oliviera Stone`a. To fascynacja, która w sumie nie wiem, skąd się wzięła. Ale pojawiła się gdzieś na początku świadomego słuchania muzyki i trwa do dziś. Ciągle sięgam do ich płyt. Ciągle coś kupuję. Ostatnio np. na planie klipu Krzysztofa Krawczyka z Ras Lutą (zdjęcia odbywały się w kultowym antykwariacie z płytami) wygrzebałem dość rzadki box ze wszystkimi płytami studyjnymi The Doors… co zarobiłem na zdjęciach, to zostawiłem w antykwariacie. W różnych okresach różne płyty The Doors ceniłem wyżej lub niżej. Ale od powiedzmy 10 lat dojrzałem do tego, że „Strange Days” to jest ich największe dokonanie, pomimo, że początkowo płyta nie była przyjęta zbyt ciepło, sprzedawała się słabo… Ciekawostką jest to, że nazwa zespołu nie rzuca się w oczy, kiedy patrzymy na okładkę. Znajduje się dopiero w dalszym planie na plakacie wiszącym na murze. Wspólna cecha kilku ważnych płyt w historii muzyki. W sumie fajny temat na felieton.

Jak widzicie, wielkich chyba zaskoczeń nie ma, bo i moje gusta raczej zbyt wyszukane nie są. Tak sądzę. Co na pierwszym miejscu? To chyba oczywiste. Zatem przypominam całe „TOP10”:

50. SuperHeavy – „SuperHeavy” (2011)

49. Skubas – „Wilczełyko” (2012)

48. Massive Attack – „Blue Lines” (1991)

47. The Music – „The Music” (2002)

46. Living Colour – „Stain” (1993)

45. Marillion – „Fugazi” (1984)

44. The The – „Dusk” (1992)

43. Sztywny Pal Azji – „Europa i Azja” (1987)

42. Primal Scream – „More Light” (2013)

41. Sinead O`Connor – „The Lion and the Cobra” (1987)

40. The Black Keys – „Brothers” (2010)

39. Lenny Kravitz – „Are You Gonna Go My Way” (1993)

38. Metallica – „Master of Puppets” (1986)

37. Nirvana – „Nevermind” (1991)

36. Nick Cave & The Bad Seeds „The Good Son” (1990)

35. Breakout – „Kamienie” (1974)

34. Pearl Jam – „Ten” (1991)

33. Homo Twist – „Cały ten seks” (1994)

32. Clutch – „Earth Rocker” (2013)

31. Danzig – „Danzig” (1988)

30. Brygada Kryzys – „Cosmopolis” (1992)

29. Armia – „Legenda” (1991)

28. Beastie Boys – „Ill Communication” (1994)

27. Kazik – „12 groszy” (1997)

26. R.E.M. – „Automatic for the People” (1992)

25. U2 – „Rattle and Hum” (1988)

24. Sound City – „Real To Real” (2013)

23. Faith No More – „The Real Thing” (1989)

22. Apteka – „Menda” (1995)

21. Queens Of The Stone Age – „Rated R” (2000)

20. The Sisters Of Mercy – „Floodland” (1987)

19. Pidżama Porno – „Złodzieje Zapalniczek” (1997)

18. Guns`n`Roses – „Use Your Illusion I/II” (1991)

17. Rage Against The Machine – „RATM” (1992)

16. Kyuss – „Blues For The Red Sun” (1992)

15. Lech Janerka – „Co Lepsze Kawałki” (1993)

14. Mad Season – „Above” (1995)

13. The Cure – „Disintegration” (1989)

12. New Model Army – „Thunder and Consolation” (1989)

11. Roger Waters – „Amused to Death” (1992)

10. King Crimson – „In the Court of the Crimson King” (1969)

9. Alice In Chains – „Jar of Flies” (1994)

8. Tom Waits – „Rain Dogs” (1985)

7. Red Hot Chili Peppers – „Blood Sugar Sex Magik” (1991)

6. Republika – „1991” (1991)

5. Tool – „Undertow” (1993)

4. Pink Floyd – „The Wall” (1979)

3. The Dead Weather – „Horehound” (2009)

2. The Doors – „Strange Days” (1967)

01. Led Zeppelin – „Celebration Day” (2012)

Zaskoczyłem sam siebie. Nie tym, że Zeppelini są u nie na szczycie, ale tym, że to „Celebration Day”. Właściwie mogłaby tu znaleźć się każda z płyt tej formacji. Im starsza, tym lepiej. Skąd ten wybór? Trochę na przekór, a trochę dlatego, że „Celebration Day” jest dla mnie tak samo ważna, jak pozostałe albumy. A może nawet ważniejsza, bo pokazuje jakie mieliśmy szczęście, że kiedyś drogi tak fenomenalnych muzyków przecięły się i przez te powiedzmy 15 lat dokonali tego, czego nikt inny przed nimi. I po nich. Tak, nawet The Beatles nie dorównują im (wiem, kilka osób ze mną się tu nie zgodzi).

Pamiętam też, że jak zelektryzowała mnie wiadomość o koncercie w O2 Arena. Pamiętam, w jaki sposób rozeszły się bilety. Pamiętam, jak redaktor Kaczkowski relacjonował swoją wyprawę do Londynu. Pamiętam opowieść gościa, który miał odłożoną kasę na samochód, ale nie dostał biletów w normalnej dystrybucji i wydał fortunę na bilet kupiony od konika. Walić samochód. Itd. Więc jak gruchnęła wieść o tym, że zapis tego koncertu ukaże się na płytach wiedziałem, że muszę je mieć. Samo zaś Led Zeppelin to dla mnie więcej niż muzyka, więcej niż ich niesamowita historia (z Peterem Grantem, odrzutowcem StarShip One i „ekscesem z rybą”). Nie umiem tego wytłumaczyć. Oto Led Zeppelin:

Polecane