Tak, wiem, że wielu z Was obecność Gangu Albanii obok Zeusa czy Taco Hemingwaya (na zdjęciu) może zdziwić, jeśli nie oburzyć. Kilka więc słów wyjaśnienia, czym kierowałem się, nazywając niniejsze zjawiska rozczarowaniami. Uznałem, że kryterium weryfikującym będzie pytanie: czy coś, o czym było głośno w 2015 roku, rzeczywiście zasługuje na uwagę? Czy w ślad za popularnością idzie jakość? Jeśli nie, istnieje duże ryzyko, że można mówić o rozczarowaniu. Oczywiście, czym innym jest rozczarowanie w przypadku Gangu Albanii – to rozczarowanie raczej tolerancją na tego typu muzykę – a czym innym np. rozczarowanie Taco Hemingwayem, który, wbrew pozorom, wcale nie wynosi hip-hopu na wyższy poziom, mimo że ewidentnie ma coś do zaoferowania słuchaczom.
Popularność Gangu Albanii
Rozczarowaniem nie jest nawet album Gangu Albanii. Prawdę mówiąc, gdy za produkcję zabiera się Robert M, swoje zwrotki dostarcza rapujący na jedno kopyto BRX, a za główną gwiazdę robi „bawiący się muzyką” Popek – gdy więc zbiera się takie trio i zapowiada swój podlany whiskey, zasypany pudrem, turbo-folkowy/disco-polowy krążek, z góry wiadomo, że nie wyjdzie z tego nic dobrego. Co rozczarowuje, to reakcja słuchaczy, którą najlepiej wyrażają statystyki: potrójna platyna i wielomilionowe wyniki na YT. Tak, te liczby to rozczarowanie. Powinno ich być dużo, dużo mniej. Słuchacze to jedno, ale branży, coraz śmielej przyzwalającej na harce Popka i reszty, też należy się czerwona kartka – nawet jeśli to wszystko w imię walki z wykluczeniem i tolerancji względem mniej sprawnych muzycznie.
Muzyczna archeologia, czyli odkopywanie dinozaurów (rocka)
Róże Europy, Mr. Zoob, Budka Suflera – tak jak pisałem w swoim ostatnim tekście , Robert M ma niejeden grzech na swoim koncie. Zarówno „Królowie życia”, jak i „Bal maturalny” to przewinienia z gatunku tych ciężkich, za które Rozbójnik Alibaba powinien balować w piekle z Norbim, Kasą, Sidneyem Polakiem i kilkoma innymi ancymonami. Tym drugim albumem producent otworzył puszkę Pandory, sprawił, że polscy raperzy odkryli potencjał w kooperacjach z gwiazdami rocka sprzed kilku dekad. Od remiksów, przez samplowanie, po rejestrowanie na nowo starych wokali – aż boję się pomyśleć, kogo Miuosh, Sobota czy Borixon zaproszą do swoich nagrań w przyszłym roku. Artura Gadowskiego? Grzegorza Markowskiego? Ten drugi zadebiutował już w sumie u boku hip-hopowca – ponad 15 lat temu… .
Taco Hemingwaya, czyli bardziej felieton niż rap
Z jednej strony wypada się cieszyć, że do środowisk pozarapowych przedostał się ktoś, komu nie wystaje słoma z butów, ktoś, kim właściwie można się pochwalić wśród snobistycznych znajomych. Bo Taco Hemingway to inteligentny facet, który potrafi sprawnie pisać, a przy tym lepiej niż większość sceny czuje rytm wielkich miast. Jeśli więc jeszcze na początku lipca dziwiliście się, kim jest ten no-name, który lada dzień wystąpi na Open’erze, po kilku dniach już pewnie znaliście dużą część „Trójkąta warszawskiego” i „Umowy o dzieło” na pamięć.
A jednak, Taco jako rapowy towar eksportowy – ale nie tylko, bo też po prostu jako popularny w ostatnim roku MC ze względnie dużym potencjałem – rozczarowuje. Dobrze, że uświadamia niektórym co bardziej ograniczonym słuchaczom, że hip-hop w 2015 roku nie sprowadza się do wyboru: „albo ulica, albo bauns” (tak można by sądzić jakieś 15 lat temu, a i tak byłaby to krzywdząca opinia dla tego gatunku). Źle, że utwierdza tych samych słuchaczy w przekonaniu, że rapowanie to w gruncie rzeczy mówienie do prymitywnych, pozbawionych brzmienia i aranżu bitów (więcej na ten temat piszę w recenzji „Umowy o dzieło”). To jest zresztą coś, co dzieli go z Łoną – raperem, który swojego czasu też w równie spektakularny sposób trafił do środowisk pozarapowych. Szczeciński MC jest po prostu fantastycznym, obdarzonym doskonałym warsztatem raperem, za którym stoi równie dobry producent. O Taco tego nie można powiedzieć.
Taco daje nadzieję, ale jeśli mierzyć go skalą zjawiska, którym się stał – rozczarowuje.
Powrót Zeusa
Czytam kolejne wypowiedzi Zeusa towarzyszące premierze jego albumu „Jest super” i wydaje mi się, że do łódzkiego rapera powoli to dociera: że nagrał nieudaną płytę. Już w listopadzie mówił: „Jestem mistrzem przekombinowania, tam jest milion smyczków, trąbek, wszystko się tam dzieje, bo jeszcze nie umiem ograniczyć środków i zrobić tego tak, żeby było kilka rzeczy i żeby to jednocześnie grało”. Szczere wyznanie miesiąc po wydaniu krążka. Choć głos autora najsilniej wybrzmiewa, nie jest on przecież odosobniony – wśród słuchaczy i dziennikarzy przeważa opinia, że powrót po trzyletniej nieobecności Zeusowi zwyczajnie nie wyszedł, o czym pisałem w recenzji .
To, że „Jest super” jest przesadzone i napompowane – to jedno. Ale przecież problem tego krążka tkwi gdzie indziej. W jego tekstowej infantylności, muzycznej kiczowatości, odpychającym hurraoptymizmie. „Dla części słuchaczy nowa płyta może się wydawać trywialna” – mówił swojego czasu Zeus. I dodawał: „Ludzie są zszokowani, bo nie ma w niej agresji”. Błąd. Wina nie leży po stronie słuchacza, który przyzwyczaił się, że to, co wartościowe, musi być osadzone na smutku lub gniewie. Wina leży po stronie artysty, który pomylił trywialność z pozytywnym przekazem. Zeus nie jest zresztą wyjątkiem pod tym względem: wielu naszym raperom, gdy chcą powiedzieć coś dobrego o życiu, z ust wyłażą banały i klisze. Łódzki MC rozczarowuje tym bardziej, że mamy przecież do czynienia z raperem-maszyną, absolutnym top, jeśli chodzi o warsztat.