foto: P. Tarasewicz / CGM.PL
Odważny, charyzmatyczny, ale tez niezwykle wrażliwy, by nie powiedzieć czuły – odkąd Tomek Organek przestał iść na kompromisy, jego muzyka po prostu „nie bierze jeńców”. Czego dowodem powodzenie kolejnych płyt, singli oraz pełne sale na koncertach. A już zupełnie prywatnie – spotkanie i rozmowa z człowiekiem, tak zakręconym na punkcie muzyki i otwartym na różne dźwięki, to czysta frajda i przyjemność. Nie przedłużajmy więc – przed wami wokalista, gitarzysta, tekściarz i lider projektu Ørganek ze swoją „dychą”!
Artur Szklarczyk
Jimi Hendrix – „Electric Ladyland”, 1968
Skoro mam opowiedzieć o płytach, które są dla mnie najważniejsze, czy też miały na mnie największy wpływ, oto absolutny „numer jeden”. Album, który przyszedł mi do głowy, jako ten pierwszy, największy… Bo wszystko w moim życiu, co związane z muzyką, zaczęło się właśnie od Hendrixa. Zafascynował mnie w pewnym czasie tak bardzo, że miałem wszystkie płyty. A jego utwory „ w palcach” – potrafiłem je zagrać „od deski do deski”. Ojciec nie zdążył mnie nauczyć grać, więc „trenowałem” właśnie na utworach Jimiego. Oczywiście miałem problem, którą z jego płyt wybrać, ale ostatecznie stawiam na „Electric Ladyland”. Chociaż niemal tak samo uwielbiam „Axis: Bold as Love”.
Hendrixa kocham za nagrania studyjne, choć słynął przecież z niezwykle ekspresyjnych, niemal magicznych koncertów. Niestety na tych „lajwach” był w różnym, nie zawsze idealnym stanie. Chociaż rzeczywiście – niektóre są porywające, jak choćby ten występ zrejestrowany na krążku „Band of Gypsys”…
A wracając do „Electric Ladyland” – są tu utwory-perełki, wręcz pomniki. Jak „All Along The Watchtower”. Arcydzieło! To właśnie trzy solówki w tym „killerze” sprawiły, że chciałem nauczyć się grać na gitarze. Porwał mnie sposób, w jaki Hendrix buduje napięcie, ta melodyka. To najważniejszy gitarzysta, jaki miał wpływ na moje granie – chociaż ja nie jestem jakimś wybitnym instrumentalistą. Ale wydaje mi się, że mamy wspólną wrażliwość, a ja w swojej twórczości nawiązuję do niego swoim stylem – może nie wprost, ale tak między wierszami, czy raczej nutami…
John Scofield – „Loud Jazz”, 1989
Żeby dalej „pójść gitarzystami”, to muszę powiedzieć o Johnie Scofieldzie. Bo kiedy już nasyciłem się muzyką rockowa i bluesową, to zajrzałem – chyba jak większość muzyków – w świat jazzu. Ale zanim doszedłem do jazzu mainstreamowego, którego w zasadzie najwięcej teraz słucham (w ogóle jazz to muzyka, która najbardziej mnie dziś zajmuje), to przebrnąłem przez „elektryczny” okres w tym graniu. Czyli lata 70. i 80. A więc Chick Corea, Mike Stern, Herbie Hancock. Przeszedłem okres zachwytu tymi dźwiękami, ale dopiero Scofield mnie złapał za serce, bo był inny. Niezwykły, oryginalny. A z jego albumów właśnie „Loud Jazz” trafił do moich rąk jako pierwszy…
Tak naprawdę to Scofield jest jednym z trzech najważniejszych dla mnie gitarzystów. Oczywiście nie słychać tego w tym, co robię, bo to bardziej jako inspiracja. Natchnienie. To najczęściej „kopiowany” gitarzysta jazzowy – podobnie jak Hendrix wśród rockowych instrumentalistów. Doświadczyłem tego będąc na chwilę na Akademii Muzycznej, gdzie połowa gitarzystów „grała” Scofieldem, a połowa Methenym (śmiech).
Clifford Brown – „Night at Birdland Vol. 1-3” (jako „The Art Blakey Quintet”), 1954
Kolejny etap mojej muzycznej edukacji – jazzowy mainstream. Wtedy poznałem Clifforda Browna i jego charakterystyczną trąbkę. A ten – wydawany na dwu- i trzyczęściowych kompilacjach koncert – jest esencją jego stylu. Zakochałem się w tym graniu, kiedy usłyszałem to słynne wejście w improwizację, po temacie, czyli słynną „czwórkę” z utworu „Cherokee” (krążek „Study in Brown”). Albo ta słynna introdukcja „Ladies and Gentleman…”. Od razu wiedziałem, że to mój ulubiony trębacz, że już na zawsze ze mną zostanie. Tak mocno, że nawet „wyparł” mi Milesa Davisa, który – nie chcę go obrazić i jego fanów – ale jest bardziej masowy, oczywisty. Wielka ikona jazzowej trąbki, ale bardziej zawsze bardziej interesował Brown – właśnie ze względu na technikę. Zachwycił mnie swoim staccato – czego nie miał Miles. No i ten mit – wcześnie zmarłego (w wyniku wypadku samochodowego) muzyka-geniusza… Spośród wszystkich artystów jazzowych to właśnie on jest ze mną cały czas, wracam do jego muzyki bardzo często.
Maciej Maleńczuk – „Pan Maleńczuk”, 1998
W moim zestawieniu mam tylko jednego polskiego wykonawcę, czyli Maleńczuka z jego „czarnym albumem”, na którym zebrane zostały jego wczesne, „uliczne” utwory. To jeden z moich, ale pewnie nie tylko, najważniejszych polskich tekściarzy. A ten krążek dokumentuje czas, w którym Maciek był głodnym, chudym, gniewnym i bezkompromisowym artystą. Muzykiem, który ledwo zszedł „ze streetu” – jak sam o sobie mówił – i zaczął grać pierwsze koncerty w klubach. Są tu tak doskonałe rzeczy, jak „Człowiek z wiekiem do trumny”, „Ach proszę pani” czy „Sierpień w Krakowie”. Te utwory miały olbrzymi wpływ na moje pisanie. Słucham ich również dziś – zwłaszcza, kiedy chcę wejść w pewien stan ducha, by zbliżyć się do pewnego rodzaju emocji. Dla mnie to jedna z najważniejszych polskich płyt w ogóle…
Idles – „Brutalism”, 2017
Nowa płyta, nowego zespołu. Już od bardzo dawna nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak muzyka Idles. Bardzo niewiele nowych rzeczy mnie zadziwia, czy porusza, dlatego częściej wracam do starych rzeczy, ale ci Anglicy rozbili mnie na kawałki. Wydali tylko jedną dużą płytę i – jak dla mnie – mogą już żadnej nie nagrywać. Bo ten ich „Brutalism” bardzo dużo mi zrobił. Głównie wokalnie i tekstowo. Czyli wersy niczym hasła reklamowe, często powtarzane, „zapętlane”. – „Najgorsza rzecz, którą możesz zrobić torysowi, to czytać i zarabiać pieniądze” – śpiewa Joe Talbot w rozdzierającym utworze „1049 Ghoto”. Jest tam też „miłosna, dramatyczna” piosenka „Mother”, w której opowiada o swojej matce. A robi to mocno, ekspresyjnie i emocjonalnie – a ja właśnie tego szukam w muzyce. A same dźwięki? Raczej postpunkowe, ale słychać w tym coś świeżego. I sporo buntu, lewicowej niezgody, ale w nowym, współczesnym wydaniu. Prosta, soczysta punkowa forma, która bardzo porusza. Czego na przykład nie robiły mi punkowe płyty z lat 80.
Sonic Youth – „Dirty”, 1992
Ten zespół zrobił coś absolutnie wyjątkowego – zdekonstruował rocka, a mimo to te utwory nadal miały zwrotki i refreny. Rozwalił w strzępy tradycyjne kompozycje, a to wciąż są piosenki. I można je nucić. Czyli nie kakofonia, jakaś pseudointelektualna zabawa z hukiem i hałasem, ale porządne, melodyjne granie. Nagrali wiele płyt, w tym większość znakomitych, ale ja najbardziej cenię „Dirty”, bo usłyszałem ją jako pierwszą. Mam ją chyba w pięciu egzemplarzach – w domu, w aucie, w studiu…
Byłem na jednym ich koncercie i żałuję, że to raczej już się nie powtórzy. Oczywiście śledzę nowe projekty Kim Gordon czy Thurstone’a Moore’a, ale już na mnie tak nie działają…
Nick Cave & The Bad Seeds – „Push the Sky Away”, 2013
W moim zestawieniu nie mogę pominąć Nicka Cave’a i jego albumu „Push the Sky Away”. Wiem, że wymienia go bardzo wielu gości tego cyklu, ale… to płyta doskonała. Zwłaszcza na żywo, bo dane mi ją słyszeć na koncercie. Głęboko poruszająca rzecz. Właśnie dopiero od tej płyty zacząłem uważnie słuchać Cave’a – oczywiście znałem jego poprzednie rzeczy, ale nigdy jego muzyka nie działała na mnie tak mocno, jak ta z „Push the Sky Away” – głęboko od pierwszego odsłuchania. Sięgnąłem też po następną „Skeleton Tree” – z wiadomych powodów pełną melancholii, goryczy, po prostu piękną. Ale to „Push the Sky Away” jest totalnym spełnieniem artystycznym Cave’a. Trudno mówić o takich płytach, bo to są rzeczy czasem nieuchwytne, ale też bardzo indywidualne w odbiorze. Ten album jest ze mną od pierwszego przesłuchania. I będzie ze mną już na zawsze…
The Doors – „L.A. Woman”, 1971
Ostatnia z Morrisonem, ale moim zdaniem ich najlepsza płyta. Choć żeby nie było – Doorsów kupuje w całości. Ale najbardziej kocham „L.A. Woman” – za ten drive. I brzmienie – tym razem wyjątkowo z gitarą basową. Echa tego stylu można usłyszeć na mojej płycie, bo ja często nawiązuję do takiego grania. Wiem, że jeszcze jest przyszłość przed takimi dźwiękami – bardzo naturalnymi, szczerymi. Tu mamy gitarę, bas, rhodes i bębny. I to wszystko działa. A z czasem wróci…
Miałem taki okres, że w szkole słuchałem tylko trzech wykonawców: Doorsów, Hendrixa i Sonic Youth. Nie mogłem się od tego uwolnić. I ta miłość pozostała do dziś. Dzięki Doorsom zrozumiałem, a potwierdził to później Nick Cave, że koncert to spektakl, spotkanie z publicznością. Że muzyka to pretekst, żeby coś więcej na niej zbudować. Połączenie, komunikat z odbiorcami – by przekazać im coś więcej, emocje…
Dzięki tym wykonawcom zacząłem zastanawiać się nad własnym myśleniem o tym, czym ma być koncert. Bo przecież kiedy wchodzę na półtorej godziny na scenę, to szkoda, by ją zmarnować na same dźwięki. Dlatego dziś Ørganek nie daje jednego, tego samego występu przez dwa lata, tylko zabiera gdzieś publikę ze sobą – w każdym mieście, każdego wieczoru w inny, wyjątkowy sposób. I mam nadzieję, że to widać i słychać…
Glenn Gould – „Wariacje Goldbergowskie”, 1955/56; 1982
Pewnie przez brak wychowania muzycznego byłem daleko od klasyki. Czy raczej nieco z boku. Dlatego najlepiej Chopina słucha mi się przez Maseckiego. A jak poznawałem Bacha, to odkryłem go – dzięki koledze – przez „Wariacje Goldbergowskie” w interpretacji Glenna Goulda. To niezwykle ciekawa, barwna postać. A „Wariacje…” nagrał dwa razy – jako debiut i pod sam koniec kariery. Aż tak świerzbiły go ręce (śmiech).
Gould miał prawdopodobnie zespół Aspergera, może nawet chorował na autyzm, co przekładało się na jego styl – matematyczny, chirurgicznie precyzyjny, wręcz pozbawiony emocji. Dlatego nie grał Chopina, bo to za bardzo romantyczne, za wiele w tym ozdobników. On wręcz „wiercił” te dźwięki. Ale jest coś hipnotyzującego w tych „Wariacjach…”.
Kolejna ważna, przełomowa osoba w moim odkrywaniu muzyki.
Erik Satie – „Gymnopédies & Gnossiennes”, 1887-1890
Satie ujmuje mnie swoją prostotą. Choć trzeba pamiętać, że w swoim czasie był wyśmiewany. Że to gorsza, łatwa i tania muzyka. Taki „muzak”. „Granie do wind” tamtych czasów. A to była zapowiedź czegoś nowego, świeżego. O ile się nie mylę, to wypromował go sam Debussy, bo zauważył i zrozumiał, że to muzyka przyszłości. Te „bardzo proste” melodyjki pojawiają się często jako ilustracja do filmów, ale dla mnie osobiście są to takie małe kompozycyjne perełki. Krótkie, mistrzowskie formy. Niełatwo w takim graniu zawrzeć coś tak delikatnego i emocjonalnego. Niby miniaturki, które można zagrać lewą ręką, a jednak bardzo na mnie działają. Ja w ogóle lubię prostotę w graniu, co chyba słychać po mojej muzyce. Wolę, jak coś jest oczywiste. To jest może proste podejście, ale lubię wziąć mniej niż więcej, zagrać coś bardziej oszczędnie, prostym ściegiem…