foto: mat. pras.
Multiinstrumentalista, kompozytor, producent, wokalista i tekściarz w jednej osobie. Wojtek Baranowski cierpliwie, krok po kroku wydeptuje sobie własną ścieżkę na naszym rynku muzycznym. Wiosną zachwycił nas „Dymem”, latem zaserwował nam „Luźno”, a na początku roku wypuści trzeci singiel ze swojej debiutanckiej płyty, która jest już gotowa.
– Nie będę stawiał pomników Zeppelinom czy Doorsom, bo już od dawna stoją. W swoim muzycznym dorastaniu bardzo często przechodziłem zmiany i inspirowałem się konkretnymi artystami, wchodząc po uszy w ich płyty i całe dyskografie. Dlatego moja „dycha” to rzeczy nagrane głownie w XXI wieku. To zestawienie jest więc hołdem dla moich muzycznych inspiracji – mówi świeżo „upieczony” tata małego Stasia…
The Beatles – „Help!”, 1965
Jeśli chodzi o płyty „vintage’owe” to wyszukuję je sam. Na początku jest jakiś utwór (najczęściej usłyszany w radiu), który wpadnie mi w ucho. Idę tym tropem i znajduję płytę, z której pochodzi. Dociekliwość muzyczna podsunęła mi już wiele znakomitych albumów, ale też całych dyskografii klasycznych artystów. W tych poszukiwaniach sporą podporą jest dla mnie grupa znajomych, którzy mają sporą wiedzę muzyczną. Mijają lata, a nasza więź cały czas się zacieśnia. Lubię te momenty, kiedy dogrzebujemy się do tego samego albumu czy wykonawcy. Ale bywa też, że polecamy sobie nowe rzeczy i inspirujemy się nimi. A już wręcz magicznie robi się, kiedy trafiamy na tę jedną, dwie płyty, które wręcz wystrzeliwują nas w kosmos…
Ale do rzeczy! Zacznijmy od płyty najstarszej „kalendarzowo”, czyli „Help!”. Stwierdzenie, że wszystkie albumy Beatlesów są ważne, to oczywiście banał. Świadomie jednak wybrałem „Help!”, bo to właśnie ta płyta chyba najbardziej wpłynęła na rozwój muzyki popularnej. Ale też była ważnym etapem w artystycznej ewolucji Lennona i spółki – bo gdyby nie „Help!”, nie powstałby kolejne ich krążki: „Rubber Soul”, „Revolver” czy „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. I to właśnie „Help!” była pierwszą próbą oderwania się przez zespół od rock’and’rolla w jego czystej postaci – czyli grania rodem z lat 60. Takim otwarciem na bardziej rozrywkową muzykę. Jednym zdaniem – „Help!” to w mojej dziesiątce taki osobisty… Jednorożec!
Coldplay – „X&Y”, 2005
Album, który jest dla mnie bardzo istotnym punktem w historii muzyki pop. Przede wszystkim dlatego, że znalazło się na nim kilka pięknych ballad, ale też absolutnie melodyjnych przebojów, w rodzaju „Fix You” czy „Twisted Logic”. Są to tak bardzo natchnione i tak świetnie napisane utwory, że „X&Y” stała się dla mnie, jako muzyka, wręcz drogowskazem – wskazówką, jak powinno się pisać utwory. A wreszcie jest to jedna z tych płyt, których słucham najczęściej – w dodatku cały czas z największą przyjemnością!
Archive – „Noise”, 2004
Archive to jeden z nielicznych kolektywów, który zrewolucjonizował muzykę alternatywną. Ich styl poznałem dzięki koledze – basiście z zespołu Ted Nemeth, z którym dzieliłem kiedyś mieszkanie. Wojtek przyniósł „Noise” i powiedział, że to jedna z najciekawszych rzeczy, na jakie wpadł. No to sprawdziłem i… nie tylko stwierdziłem, że miał absolutną rację, ale wręcz postanowiłem, że tej muzyki nie przestanę słuchać do końca życia (śmiech)! Każdy z tych utworów to inna, osobna opowieść. Dzieło, w przypadku którego trudno znaleźć definicję. Bo w twórczości Archive miesza się hard rock, muzyka symfoniczna, elektronika… Dlatego tak trudno ją sklasyfikować.
The Swell Season – „Once”, 2007
To prawdopodobnie najbardziej klimatyczna, chwytająca za serce i nostalgiczna płyta w moim zestawieniu. Nigdy wcześniej nie poznałem muzyki ulicznej, songwriterskiej w tak dobrym, właśnie emocjonalnym wydaniu. Ten album pokazuje, że można wziąć gitarę i tylko z nią – oraz oczywiście wokalem – podbić świat. I jeszcze dostać za to Oscara.
Tu przede wszystkim najmocniej porusza utwór „Falling Slowly” – poznałem go przez jednego z moich znajomych, który zarekomendował mi go jako „najpiękniejszą balladę, jaką kiedykolwiek słyszał”. Prawie się z nim zgadzam…
Prawie, bo moją ulubioną piosenką Glena Hansarda i Markéty Irglovej jest „When Your Mind’s Made Up”. Byłem też na koncercie tego duetu i musze powiedzieć, że to są te same emocje – jeden do jednego! – co na płycie. Dlatego nie jestem w stanie opisać (i chyba nawet nie chcę), co wówczas czułem…
Kaleo – „A/B”, 2016
Zespół z Islandii, który pojawił się niedawno na rynku i od razu zaprezentował się w znakomitym stylu. Muzykę Kaleo poznałem przypadkiem. To był utwór „Way Down We Go” i gdy tylko pojawiło się to charakterystyczne pianino , a później wokal, to już wiedziałem, że to jest to! Oto objawił się jeden z najciekawszych debiutów na scenie muzyki rockowej – grupa, która jest w stanie przywrócić nadzieję na to, że rock’and’roll nie tylko żyje i ma się dobrze, a w dodatku może być wciąż istotny, intrygujący i inspirujący…
Tom Odell – „Long Way Down”, 2013
Pierwsza, debiutancka płyta Anglika. Dla mnie – powiedzmy, że również śpiewającego pianisty – Odell jest wielką inspiracją. Ma na siebie pomysł, jest oszczędny w środkach, a technicznie i artystycznie wzniósł się na mistrzowski poziom – niczym kiedyś Billy Joel. Na swojej debiutanckiej płycie Tom pokazał, że można śpiewać i grać w konwencjonalny sposób, a jednak to się pięknie składa w całość. I każdy z utworów może być emocjonalną petardą i łapać za serducho. Genialna płyta i jedna z tych, których najczęściej słucham dziś w samochodzie…
NO! NO! NO! – „NO! NO! NO!”, 2010
Trio Myszor, Powaga i Makowiecki. Ich wspólna płyta jest dla mnie nie tylko jedną z najlepszych, jakie ukazały się w Polsce, ale również bardzo ważną osobiście – jeżeli chodzi o mój rozwój artystyczny i emocjonalny. A przecież – co dla mnie jest niezrozumiałe i zaskakujące – nie odniosła żadnego komercyjnego sukcesu. A wręcz została niemal zapomniana – nie tylko przez słuchaczy, ale również dziennikarzy i muzyków, którzy w żaden sposób nie nawiązują dziś do niej, nie inspirują się jej brzmieniem. Dlatego jestem szczęśliwy, że teraz – przy okazji tego zestawienia – mogę do niej wrócić, przypomnieć sobie te emocje. A przy okazji poczuć się, jakbym miał coś własnego, coś tylko dla siebie…
Kortez – „Bumerang”, 2015
Nie wierzyłem, że może się coś takiego wydarzyć na polskim rynku, co by pochodziło z pogranicza muzyki ambitnej i komercyjnej, a jednak mocno by mnie zainspirowało. Bo przecież mainstream jest nieco wstydliwy dla muzyków – wolą mówić, że inspirują się alternatywą (śmiech).
Aż tu nagle pojawił się Kortez i oniemiałem! Ta jego naturalność i świeżość trafiła mnie prosto w serce – oczywiście na czele z piosenką „Z imbirem”. Nigdy wcześniej nie słyszałem w polskiej muzyce podobnej wrażliwości, brakowało mi właśnie takich emocji, jakie znalazłem na płycie Swell Season do filmu „Once” – tych pięknych, przejmujących ballad. A dzięki Kortezowi to się spełniło. Choć muszę przyznać, że za pierwszym razem nie byłem skłonny uwierzyć mu w te jego historie…
Posłucham jednak kilka razy płyty i stwierdziłem, że… „kupuję” faceta! A dziś jest on dla mnie songwiterem, czy po prostu artystą numer jeden w naszym kraju. Uwielbiam jego „Bumerang”, pozytywnie odbieram też „Mój dom” i myślę, że zaskoczy nas jeszcze nie raz. Choć przecież mam świadomość, że jego utwory są tak naprawdę bardzo zachowawcze.
Sohn – „Tremors”, 2014
Moja ulubiona elektroniczna płyta nagrana przez artystę totalnego – wokalistę, producenta i muzyka w jednym. „Tremors” to mój osobisty kamień milowy w doznawaniu nowych bodźców w dziedzinie muzyki „syntetycznej”. Sohn ujął mnie piosenką „Artifice” – to utwór, który biorę sobie jako wzorzec do komponowania i produkowania muzyki. Albo weźmy takie kompozycje, jak „The Wheel” czy „Lights” – tak gęste w swoich emocjach i aranżacjach, że jak myślę o tej płycie, to aż mam ciarki!
Album ten poznałem dzięki Michałowi Wasilewskiemu z duetu xxanaxx, który zaraził mnie „Tremors” i powiedział, że utwór „Artifice” przypomina mu klimatem moje kompozycje. Był to dla mnie wielki komplement.
Hey – „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”, 2009
Kolejny album, o którym mógłbym mówić bardzo długo…
Zrobiony został przez jednego z najlepszych producentów w naszym kraju, czyli Marcina Borsa. „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” była zarazem jedną z pierwszych płyt z mojego „okresu licealnego”, kiedy postanowiłem na serio zając się muzyką. Słuchałem wówczas sporo polskiej muzyki, na naszym rynku pojawiało się wiele ciekawych rzeczy, ale czegoś równie dobrego, jak ten krążek, jednak nie było. Pokochałem „Miłość!…” nie tylko za muzykę, ale chyba również najlepsze teksty, jakie wówczas słyszałem. Moim zdaniem właśnie od tamtego czasu Kasia Nosowska przechodzi artystyczną metamorfozę i chyba… zaraziła mnie tą kreatywnością!
„Miłość!…” to zarazem swego rodzaju kamień węgielny, „cegiełka” dołożona do tego nowego, dobrego popu, który mamy dziś w Polsce. To wreszcie jedna z nielicznych płyt, której można robić reedycje co kilka lat, czy dekadę. Dlatego warto do niej cały czas wracać. I mam nadzieję, że z czasem, za jakieś 15 i 20 lat stanie się tak pomnikowa, jak np. płyty Czesława Niemena.
Wysłuchał: Artur Szklarczyk