foto: mat. pras.
Zaczynała w chórze gospel, śpiewała w hiphopowym duecie, ale jej poważna kariera nabrała tempa, kiedy zaśpiewała w hicie Donatana „My Słowianie”. Ma na koncie dwie solowe płyty i nagrywa nową. Właśnie przypomniała nam się singlem „Łowcy gwiazd”. A czego słucha Cleo prywatnie? Przekonajmy się!
Wybierając swój zestaw najważniejszych, tych najbardziej ukochanych płyt, kierowałam się przede wszystkim tym, w jaki sposób mnie one ukształtowały – mówi Cleo. – I kiedy już wypisałam sobie wszystkie tytuły, to nagle okazało się, że najnowsza z nich ma… 14 lat! A większość z albumów pochodzi z lat 90. Oto krążki, przy których dorastałam, uczyłam się śpiewać. To były czasy, kiedy słuchało się całych płyt i „żyły” one po kilka miesięcy, nawet lat. Ważne były okładki, książeczki z tekstami. Pamiętam jeszcze czasy kaset magnetofonowych – na Ursynowie, gdzie mieszkałam, był sklepik, w którym zamawiałam i kupowałam za uzbierane kieszonkowe najbardziej wymarzone tytuły. Niestety ciężko było trafić na R&B czy gospel, ale od czego były giełdy czy prezenty z zagranicy?
„Sister Act 2” („Zakonnica w przebraniu 2”) – muzyka z filmu, 1993
Na początek dwa znakomite albumy-soundtracki. Najpierw zakochałam się w filmach, a potem muzyce z nich. Ścieżka dźwiękowa do „Sisters Act 2” to jedno, a historia młodej dziewczyny, którą grała Lauryn Hill, to osoby temat. Ta bohaterka przypominała mnie samą. Bo jeśli chodzi o pasję do śpiewania, to ja również nie znajdowałam do końca zrozumienia u rodziców. A tak bardzo zakochałam się w głosie Lauryn, że chciałam śpiewać – tak jak ona – właśnie gospel. I robiłam wszystko, aby to marzenie spełnić – choć nie było łatwo, bo u nas ta muzyka nie ma tradycji, a już same zdobycie soundtracku „Sister Act 2” było nie lada wyczynem. Kiedy więc kolega przywiózł mi tę płytę z zagranicy, to niemal oszalałam ze szczęścia! Wręcz płakałam z emocji. To były moje pierwsze spotkania z muzyką gospel – tą specyficzną, ale też piękną techniką emisji głosu.
„The Preacher’s Wife” („Żona pastora”) – muzyka z filmu, 1996
Jest wiele świetnych płyt Whitney Houston, ale w tym filmie i soundtracku do niego zachwycił mnie przepiękny, niemal natchniony, ale też bardzo silny i kobiecy klimat muzyki gospelowej. Pokochałam pełne energii piosenki w rodzaju „Joy” czy „Step By Step”. A zwłaszcza najważniejszy dla mnie „I Believe In You And Me” – utwór, którym rozśpiewuję się w studiu nagraniowym. To bardzo wzruszająca kompozycja – przepiękna ballada, która ma stałe miejsce na mojej playliście.
2Pac – „All Eyez On Me”, 1996 / The Notorious B.I.G. – „Life After Death”, 1997
Dwie płyty artystów, których życie, muzyczna kariera, a w końcu nawet śmierć są nierozerwalnie ze sobą powiązane. Ich twórczość poznałam będąc nastolatką – mieszkałam wówczas na ursynowskim blokowisku. Właśnie takiej muzyki słuchaliśmy pod koniec lat 90. I słucham tych płyt do dziś. Zwłaszcza Tupaca, którego cenię za oryginalny, śpiewny flow. I za teksty – to był poeta rapu. Do dziś to dla mnie chyba najważniejszy walor w hip-hopie – jeśli raper ma melodyjną frazę. Tak jak choćby nasz Gural.
Mariah Crey – „Butterfly”, 1997
Pamiętam, że nie mogłam się doczekać na tę kasetę. Może dlatego, że znałam już poprzednie albumy Mariah, a ta miała być wielkim wydarzeniem. Kiedy więc już ją dorwałam, to niemal zdarłam w moim walkmanie. To był czas świetności Carey, która również uczyła mnie śpiewać. Miała znakomity wokal, jej skala głosu była niesamowita – wydawała z siebie wówczas nieprawdopodobne wręcz dźwięki. A jej słynny „gwizdek” stał się wręcz legendą.
Aretha Franklin – „The Best Of”, 1994
Nie mogłam się zdecydować na konkretną jej płytę, dlatego wybrałam zestaw największych przebojów. Aretha to moja muzyczna mama. Kobieta, która wywarła na mnie największy muzyczny wpływ. Bo kiedy moje koleżanki słuchały np. girls bandów, to ja, z wypiekami na twarzy, odkrywałam jej niezwykłą muzykę. Nie miałam niestety możliwości uczęszczania do szkół muzycznych, czy choćby na warsztaty wokalne. Po pierwsze moi rodzice nie są związani ze środowiskiem muzycznym, a po drugie były takie czasy, że niespecjalnie nas było stać na lekcje. Ale za to uczyłam się śpiewać w domu z Arethą, z jej płyt. Można więc powiedzieć, że miałam z nią prywatne lekcje (śmiech)!
Chętnie wracam do jej piosenek również po to, żeby przypomnieć sobie tamte lata, kiedy nie było ważne, czy masz za dużo, czy za mało w pasie. Po prostu na scenę wychodziła diva, która niekoniecznie miała rozmiar 36. I wcale nie musiała wyglądać jak modelka, by w kilka sekund zaczarować wszystkich swoim głosem. Tęsknię za tamtymi czasami, kiedy zwracaliśmy uwagę na przekaz w muzyce, a nie na wygląd. Teraz chyba za bardzo przywiązujemy wagę do „wizualu”. I lajków w mediach społecznościowych. Dawniej to muzyka liczyła się w 150 procentach…
Celine Dion – „Let’s Talk About Love”, 1997
Kolejna diva. I to z albumem, który zawierał hit hitów, czyli „My Heart Will Go On”. Oczywiście usłyszałam go w kinie – oglądając „Titanica”. I musiałam zdobyć tę płytę! Celinie Dion to kolejna wokalistka, na której emisji głosu się wychowałam – co prawda ciężko było zdobyć jej nagrania koncertowe, ale również w wersji studyjnej fascynowało mnie to, co ona wyprawiała z wokalem! To było dla mnie wręcz porażające. Nie ukrywam – próbowałam zmierzyć się z takim repertuarem. Dlatego pozdrawiam wszystkich sąsiadów, którzy mieli okazję mnie słuchać w takich wykonaniach (śmiech). Ale jak się nie próbuje, to nigdy nie odniesie się sukcesu. Konfrontacja z tak arcytrudnym repertuarem była dla mnie najlepszą szkołą emisji głosu.
Edyta Górniak – „Dotyk”, 1995
Jedyna polska płyta w tym zestawie. Album, który wywarła na mnie bardzo mocne wrażenie. Kiedy się ukazał, miałam 12 lat. To pierwszy krążek, który kupiłam za „własne” pieniądze. Dostałam je chyba od babci, a kompakt z „Dotykiem” dorwałam będąc u rodziny w Szczecinie. Zakochałam się w tej płycie. Znałam każdy utwór. Śpiewałam wszystko „od deski do deski”. I mam go do dziś. Niedawno zabrałam go ze sobą na spotkanie z Edytą i dałam jej do podpisania. Była zaskoczona i ucieszyła się, że to właśnie jej płyta była pierwszą w mojej kolekcji. W taki oto sposób historia zatoczyła koło. Bo gdyby 20 lat temu ktoś powiedział mi, że napiszę coś dla Edyty, to powiedziałabym mu, że chyba zwariował (śmiech). Dlatego warto wierzyć w marzenia, bo się spełniają. Ale trzeba im trochę pomóc. Najlepiej ciężką pracą.
A co do „Andromedy” – to był trochę przypadek. Donatan spotkał Edytę w pociągu i zaprosił do studia. Ona usłyszała ten utwór i powiedziała, że jest dla niej stworzony. A ja, po długiej rozmowie z Edytą, napisałam tekst. I już (śmiech)!
TLC – „CrazySexyCool”, 1994
Uwielbiam te dziewczyny. Pamiętam to, że zachwycały mnie ich głosy – silne, „czarne”, hiphopowe, ale też bardzo zmysłowe. Ich kawałki miały moc i puls – dosłownie wszystko było tu na swoim miejscu, a one w pięknym stylu „wymieniały” się głosami. Zachwycał mnie ich „anturaż” – te przykrótkie topy i szerokie spodnie – ciuchy, niby dziś obciachowe, a jednak wracające do mody w nowej odsłonie. Czego dowodem stylówka Cardi B w teledysku „Finesse” Bruno Marsa.
Lauryn Hill – „The Miseducation of Lauryn Hill”, 1998
Po spotkaniu z Lauryn w filmie „Sister Act 2”, był oczywiście zachwyt muzyką The Fugees, ale dopiero solowy album to – moim skromnym zdaniem – jej największe dzieło. Równa, perfekcyjna płyta, na której przebój następuję za przebojem. Zamknięta całość. Pomnik. Krążek przesłuchany od deski chyba z milion razy. Znam go na pamięć. A głos, tę unikatową frazę Lauryn wielbię do dziś.
Alicia Keys – „Songs in A Minor”, 2001
Po „solówce” Lauryn Hill była cisza. Długo nie natrafiłam na nic ciekawego i poruszającego. Aż zobaczyłam w telewizji teledysk do piosenki „Fallin’”. No i odpadłam. Pierwszy raz od długiego czasu miałam ciary na plecach. Zakochałam się w muzyce Alicii i chyba nawet jej samej – zaczęłam pleść warkoczyki, wiązać chustki na głowie tak jak ona…
Fantasia Barrino – „Free Yourself”, 2004
Wokalistka mało znana w Polsce, ale wywarła na mnie piorunujące wrażenie – oto totalnie utalentowana dziewczyna z USA, która wygrała tamtejszego „Idola”. Artystka o nieprawdopodobnej energii i unikatowym, „brudnym” wokalu. Pełnym chrypy i gospelowych technik śpiewania, w rodzaju distortion, które pomagają podbić dynamikę utworu. To jedna z wokalistek, które wypadają 150 razy lepiej na żywo, niż na albumie – bo producenci ją tłumią, a ona jest scenicznym, nieokiełznanym wulkanem energii. Musicie zobaczyć, jak śpiewa klasyk „Superstition” Steviego Wondera i porywa całą salę! Powstał też film, który pokazuje jej drogę do sukcesu. Szkoda, że takie dźwięki u nas się nie przyjmują. Że nie ma tej gospelowej kultury muzycznej…
Wysłuchał: Artur Szklarczyk