foto: mat. pras.
Już na wstępie warto zaznaczyć, że w redakcji absolutnie nie zgadzamy się z tym, jakoby hip-hop umarł, gdy Nas rzucił w 2006 roku różę na jego grób. W końcu sam Jones po latach stwierdził, iż jego wniosek był zdecydowanie nazbyt pochopny. Nie będziemy też biadolić, że kiedyś to była muzyka, a teraz to nie muzyki. Nie, nic takiego. Chcemy jedynie zabrać Was w małą podróż do przeszłości, a konkretnie do 1998 roku.
Wybraliśmy dziesięć albumów, które będą obchodziły w tym roku dwudzieste urodziny i które wciąż brzmią doskonale, świeżo. Jednym z najważniejszych kryteriów w ocenie potencjalnych klasyków jest bowiem to, czy przetrwały one próbę czasu. W tym przypadku nie mamy żadnych wątpliwości, że tak właśnie jest. Kolejność alfabetyczna. Zaznaczamy zarazem – ta lista mogłaby liczyć równie dobrze i piętnaście pozycji więcej.
Big Pun – Capital Punishment (Loud Records)
Jedyny wydany za życia Latynosa z Bronksu longplay to jedna z wzorowych kompilacji przebojowych, przyjemnych dla ucha momentów radiowo-klubowych (single „I’m Not a Player”, „Still Not a Player” i “You Came Up”) z momentami hardkorowymi. Niczym inny wspaniały raper z Big w ksywie, Punisher z niesamowitą lekkością poruszał się między tematyką uliczną, gangsterską oraz damsko-męską. Adaptował na potrzeby hip-hopu mafijne opowieści i marzenia o życiu na bogato, w otoczeniu modelek, sąsiedztwie gwiazd kina, bez limitu na platynowej karcie kredytowej.
Do współpracy pozyskał nie tylko kolegów z Terror Squadu, ale i najmocniejsze wtedy postaci na rapowej scenie – lista producentów oraz gości zawiera takie nazwiska jak RZA, Dr. Dre, Rockwilder, Wyclef, Black Thought czy Busta Rhymes. Nie ulega jednak wątpliwości, że bohaterem jest tutaj gospodarz, jego flow i zdolność wyrzucania z siebie słów z niesamowitą energią, zupełnie niekorespondującą z jego tuszą. Jako pierwszy latynoski raper otrzymał platynową płytę za solową działalność.
Black Eyed Peas – Behind the Front (Interscope)
Debiut Black Eyed Peas, czyli bardzo ciepłe przyjęcie środowiska hiphopowego, przychylne recenzje i kiepskie wyniki sprzedaży. Z czasem wszystko się zmieniało. Sprzedaż kolejnych płyt BEP rosła i rosła, sympatia i zaufanie fanów rapu słabło, a krytycy nie bardzo wiedzieli, jak odnieść się do kolejnych pomysłów will.i.ama oraz refrenów Fergie.
Zresztą cała kariera Black Eyed Peas to wędrówka przez paradoksy. Zaczynali pod inną nazwą i skrzydłami… Eazy’ego-E. Próbowali się na scenie całkowicie zdominowanej przez gangsterskie brzmienia, z klimatami będącymi bardziej odpowiedzią Zachodniego Wybrzeża na Jungle Brothers niż jako następcy N.W.A. (jak to w ogóle brzmi?!). A sukces osiągnęli, gdy do składu dołączyła słodka blondynka. Tak, Black Eyed Peas to bardzo ciekawy temat.
Debiut był kapitalny! Świeży, inny, a w dodatku pokrywający się czasowo z ostatnim albumem A Tribe Called Quest (to znaczy teraz już wiemy, że przedostatnim!), przez co nie brakowało głosów, że za sprawą “Behind the Front”, promowanego między innymi bombowym singlem “Joints & Jam”, Black Eyed Peas aspirują do roli naturalnych następców ATCQ. No cóż, aż tak to może nie, ale na przełomie wieków sporo do hip-hopu wnieśli i warto o tym pamiętać.
Black Star – Mos Def & Talib Kweli Are Black Star (Rawkus Records)
Od strony lirycznej zdecydowanie najpoważniejsze rapowe wydawnictwo 1998 roku. Zaangażowane politycznie, społecznie, ze wszech miar afrocentryczne. To nie były czasy serwisu genius, za sprawą którego wystarczy kilka sekund i nawet najbardziej rozbudowane teksty mamy przed sobą rozłożone na czynniki pierwsze. Pomimo tego Mos Def i Talib w ojczyźnie osiągnęli ogromny sukces, jak na w pełni niezależnych, undergroundowych twórców, a i u nas zyskali szerokie audytorium.
Kluczy do tego triumfu było wiele, ale jako podstawę należy wskazać dwa – niesamowitą chemię pomiędzy raperami oraz ówczesny status Rawkus Records na amerykańskiej scenie hiphopowej. Wątek numer to jeden Talib Kweli, który był zdecydowanie bliższy ulicy, przyziemny od Mos Defa. O ile Kweli był osiedlowym filozofem, żołnierzem słowa, o tyle Mos Def zdawał się orbitować gdzieś wyżej. Nie da się ich odnieść jeden do jednego do przypadku OutKast, ale jako nowojorska odpowiedź na tamten duet, jawią się intrygująco.
Mądrze popchnął ich też Rawkus, inwestując w single nośne, bujające, ale przede wszystkim z przesłaniem. Black Star to nie był gniew i bunt tej skali, co Public Enemy albo The Coup. Kweli i Mos Def wzywali do edukacji, do tego, by młodzi ludzie sukces osiągali ciężką pracą, studiami, nie zapominając przy tym o swoich korzeniach. A że te postulaty położyli na kapitalnych bitach (m.in. Da Beatminerz, Hi-Tek i J. Rawls), dostaliśmy klasyka przez duże K. Oczywiście czarne!
DJ Krush – Kakusei (Sony Music)
Abstrakcyjny, instrumentalny hip-hop w drugiej połowie lat 90. dzięki takim twórcom jak DJ Shadow, DJ Vadim, DJ Spooky, Dan the Automator czy DJ Krush, miał się doskonale. Miało to oczywisty związek z wielką ekspansją trip hopu, do którego często zresztą wcześniej wymienionych często przypisywano. I do nu jazzu i do upalonej elektroniki oczywiście też. Mniejsza o szufladki, przyjrzyjmy się raczej temu, co się w nich skrywało.
“Kakusei” to piąta solowa pozycja w karierze japońskiego mistrza samplerów i gramofonów. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że jak mało który producent umiał on malować swoimi kompozycjami obrazy tej mrocznej, niedostępnej dla wszystkich oczu części Tokio. Tam gdzie turystom lepiej się nie zapuszczać, a i miejscowi powinni mieć się na baczności. Krushowi było o taką twórczość o tyle łatwiej, że zwyczajnie przekładał na muzykę swoje prawdziwe przejścia i doświadczenia – jako młody człowiek rzucił szkołę i związał się z lokalnym gangiem. Niedługo potem trafił do Yakuzy. A reszta jest już historią, o której artysta nie mówi w zasadzie wcale.
Za niego mówiła muzyka i niezwykle rzadko wokalni goście. Na “Kakusei” osiągnął chyba szczyt w swojej karierze, a podtrzymał pozycję płytą “Zen”. Świat, do którego zaprosił nas Krush, był mroczny, klaustrofobiczny, ale przy tym cholernie wciągający. Przedstawiał wszystkie kolory szarości. I to wciąż ma moc!
Gang Starr – Moment of Truth (Noo Trybe)
Nie będzie ani grama przesady w stwierdzeniu, że dla wielu polskich sympatyków rapu w Polsce to pozycja absolutnie kultowa. Powodem była chociażby obszerna recenzja i wzorowa ocena w “Klanie”, dostępność na kasetach, a nade wszystko ogromna estyma, jaką darzono u nas tak produkcje DJ-a Premiera, jak i rap lekko przemądrzałego, mentorskiego Guru.
Nie myślcie jednak, że chcę jakkolwiek dorabiać teorię, jakoby kwestie związane z otoczką odgrywały w przypadku “Moment of Truth” większe znaczenie, niż sama muzyka. Mamy bowiem do czynienia z prawdziwym arcydziełem. Wiele krążków kapitalnie łączyło jazz z rapem, ale nigdy nie był on tak bliski ulicy, chropowaty. Tutaj nawet gościnne zawodzenie duetu r&b K-Ci & JoJo w singlowym “Royalty” nie zmniejsza ciężaru kompozycji. DJ Premier stworzył bity ponadczasowe, prawdziwą esencję nowojorskiego brzmienia drugiej połowy lat 90.
A garść tych wszystkich życiowych porad Guru pewnie niejedną osobę przeprowadził przez trudny okres czy pomógł uniknąć kłopotów. Był hiphopowym nauczycielem i za ten zbiór dydaktycznych wykładów należy mu się szacunek na wieki.
Jurassic 5 – Jurassic 5 (Pan)
Autorzy jednej z największych sensacji 1998 roku, chociaż… gros materiału z tego albumu ukazało się kilka miesięcy wcześniej na imiennej EP. Wydali ją własnym sumptem muzycy Jurassic 5. Rozkręcanie machiny promocyjnej i zainteresowania środowiska trochę jednak trwało, bo też muzyka J5 nie do końca pasowała do tego, co działo się wtedy na rapowej scenie. U panów królował funk, w stu procentach pozytywne teksty, didżejskie popisy aż dwóch specjalistów (Nu-Mark i Cut Chemist). Zero blichtru, materialistycznych przechwałek, nagości w teledyskach, powoływania się na koneksje w środowisku.
A jednak się udało! A to wszystko za sprawą wybitnego singla “Concrete Schoolyard” i teledysku opartego na kapitalnym połączeniu tego, co świeże i przyjemne z oldskulem. Jurassic 5 zrazu znacznie większą popularność niż za oceanem uzyskali w Europie. Niech dowodem tego będzie to, że zanim album “Jurassic 5” na dobre wszedł do amerykańskiej dystrybucji, był uznany przez prestiżowy magazyn “NME” 9. najlepszą płytą 1998 roku. Bez podziału na gatunki. Wyprzedzając m.in. longplaye Fatboy Slima, Lauryn Hill, R.E.M. czy “Ray of Light” Madonny. Słabo?!
Lauryn Hill – The Miseducation of Lauryn Hill (Ruffhouse)
Bez wątpienia najpiękniejszy element tego zestawienia. Płyta, która pobiła mnóstwo rekordów i do dziś regularnie umieszczana jest w rozmaitych plebiscytach i podsumowaniach. No i zarazem namacalny dowód na to, że czasem lepiej, gdy w życiu jednak… nie wszystko układa się jak w bajce. Ominiemy jednak tutaj wątki obyczajowe i gablotkę nagród oraz wyciągi bankowe.
Do nagrywania „The Miseducation of Lauryn Hill” artystka przystąpiła opromieniona wielkim triumfem płyty “The Score” jej macierzystej formacji, The Fugees. W zespole czuła się trochę niedoceniana, nie do końca rozumiana. Po latach znacznie łatwiej zrozumieć, dlaczego zatem postanowiła niemal w pojedynkę zająć się produkcją i wokalami (jedynymi gośćmi są tutaj Mary J. Blige, Carlos Santana i D’Angelo). To miała być jej wizja muzyki. Jej i tylko jej.
Wybór okazał się słuszny, bo płyta w zasadzie już w dniu premiery została ogłoszona współczesnym klasykiem. „The Miseducation of Lauryn Hill” we wzorowy sposób łączyło hip-hop, soul, r&b i reggae, tworząc swoisty archetyp dla potencjalnych następców. To, że ich na dobrą sprawę nie było, najlepiej świadczy o jakości wydawnictwa. Jeśli przez 20 lat nikomu na dobrą sprawę nie udało się nawiązać do wszechstronności i unikalności debiutu Lauryn, to więcej argumentów jest w zasadzie niepotrzebnych.
Jeśli rozkręcasz imprezę – włącz “Everything is Everything” albo “Doo Wop (That Thing)”. Zaprosiłeś na kolację najbliższą osobę? W tym przypadku wybierasz “Nothing Even Matters” z D’Angelo. Smutno ci? Popłacz sobie w rytm “Ex-Factor”.
Dzieło ze wszech miar wybitne. Ponad dwadzieścia milionów osób, które posiada ten album w domowej kolekcji, nie mogło się pomylić.
M.O.P. – First Family 4 Life (Relativity)
Odrobinę zapomniana dziś ekipa i najlepszy album w ich dorobku. Na pewno lepszy niż kolejny w dyskografii “Warriorz”, który przyniósł co prawda hity “Ante Up” oraz “Cold as Ice”, jednak całościowo nie miał tak wspaniałej zadziorności, brzmieniowej wirtuozerii i lekko ujarzmionej za sprawą DJ-a Premiera (producent wykonawczy) brutalności, którą przyniosło wydawnictwo z marca 1998 roku.
M.O.P. od zawsze budzili kontrowersje. Nowojorscy krzykacze to nie są wybitni tekściarze ani wirtuozi rapowego stylu. Lil’ Fame i Billy Danze nie mają też pięciu flow na kawałek, próżno szukać w ich punchline’ach czegoś szalenie odkrywcze.
Ale jeśli chcesz sobie starszy czytelniku przypomnieć, a młodszy poznać, co to znaczy hardkorowy rap prosto z Brownsville – nie czekaj ani sekundy dłużej, włączaj “First Family 4 Life”. Energia chłopaków da ci moc na kilka godzin, ich agresja pomoże przerzucić trochę żelastwa na siłowni, a obcesowość przypomni czasy, gdy raperów wyróżniały Timberlandy, a nie rurki. No offence.
OutKast – Aquemini (LaFace)
Dyskusja o wyższości “Aquemini” nad “ATLiens” przypominałaby zapewne tę o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. A jeszcze gdzieś z boku przyczaili by się zwolenności świeżości debiutu chłopaków, wielkiej przebojowości “Stankonii” czy eklektyzmu podwójnego wydawnictwa z 2003 roku. Na szczęście w tym przypadku nie musimy skupiać się na żadnych przepychankach, bo bohater jest jeden – album “Aquemini”, datowany na 29 września 1998.
Big Boi, André 3000 i producencka ekipa Organized Noize (oraz autor trzech bitów Mr. DJ) zasłużyli za sprawą tego krążka na miano hiphopowych kosmitów. Jeśli coś mogło się wydawać za dziwne, za bardzo nieszablonowe, by umieścić to w rapowym numerze – oni właśnie to robili. Jeśli w hip-hopie były jakieś granice, oni przebrali się w barwy kamuflujące i pod przykrywką nocy je przekroczyli. Jeśli 20 lat temu wydawało się, że mieć na jednej płycie wśród gości Raekwona, Erykah Badu, George’a Clintona, Cee-Lo oraz Witchdoctora to trochę za duża ekstrawagancja, dla OutKast było to czymś zupełnie normalnym.
I dlatego minie niebawem równo 20 lat, a “Aquemini” to ten krążek, który każdorazowo odkrywa przed słuchaczem coś nowego. Dwaj tak różni ludzie jak Big Boi i André 3000 stworzyli tandem uzupełniający się wybitnie. Jeden kosmita z głową wiecznie w chmurach, a drugi z nosem w kubełku z kurczakami. Mógłbym tak długo, ale to bez sensu. Trzeba coś zostawić na inne teksty o OutKast.
Xzibit – 40 Dayz & 40 Nights (Loud)
Zdarza mi się czasem natrafić na opinie, że Xzibit to jeden z najbardziej przereklamowanych raperów lat 90., a sławę zawdzięcza głównie słynnemu programowi MTV o brykach oraz podpięciu się we właściwym momencie pod odnoszącego gigantyczne sukcesy Dr. Dre. A, no i jeszcze ten lekko rzewny hicior “Paparazzi”…
Fakt – sporo kwestii odciągało uwagę od tego, że Xzibit to po prostu doskonały raper, a na drugim solowym albumie osiągnął formę życiową. Rytm “40 Dayz & 40 Nightz” wyznaczały w głównej mierze bity Sir Jinxa – jednego z najbardziej niedocenionych producentów złotej ery, faceta odpowiedzialnego za sukcesy Ice Cube’a. Do tego trochę West Coastowych pewniaków (E-Swift, Mel-Man, Bud’da, Soopafly), goście z Likwit Crew i…
Przede wszystkim jednak, wracam do meritum, sam Xzibit – ze swoim chropowatym głosem, bardzo dynamiczną nawijką, zgrabnym żonglowaniem tematyką. I tekstami, które w plastyczny sposób opisywały codzienność życia w Los Angeles, bez przesadnego epatowania gangsterką, opisywaniem imprez w Long Beach, czy z drugiej strony jakimiś przesadnie zaawansowanymi analizami społecznymi. X był i przebojowy i przyziemny i hardkorowy. I dlatego “40 Dayz & 40 Nightz” to po dziś dzień album więcej niż dobry.
Andrzej Cała