foto: Lasse Hoile
Część fanów Stevena Wilsona wciąż domaga się powrotu Porcupine Tree. Artysta podkreśla, że nie ma na to szans, ale na pocieszenie chętnie włącza piosenki PT do swojego koncertowego repertuaru. W miniony czwartek muzyk wystąpił we wrocławskiej Hali Stulecia, promując ubiegłoroczny album „To the Bone”. Na kilkadziesiąt minut przed koncertem Steven znalazł kwadrans, by opowiedzieć nam m.in. o potrzebie nieustannego rozwoju artystycznego i przyszłości albumów muzycznych.
Twoje solowe płyty ukazywały się dotychczas nakładem KSCOPE. Dlaczego po latach związałeś się z Universalem?
Steven Wilson: Po prostu poczułem, że czas na zmianę, na osiągnięcie wyższego poziomu. KSCOPE to świetna niezależna wytwórnia, ale jest wielka różnica pomiędzy współpracą z niezależną wytwórnią, a gigantem takim jak Universal, zapewniającym zasięg i promocję, na którą KSCOPE zwyczajnie nie mogłaby sobie pozwolić. Miałem poczucie, że w niezależnej wytwórni osiągnąłem już wszystko i chciałem sprawdzić, czy jako artysta wydający dla jednego z majorsów, odczuję dużą różnicę.
Co zatem było największą różnicą?
KSCOPE sprawdzał się bardzo dobrze w kwestii docierania do fanów, którzy byli ze mną od lat. Tym razem oprócz tej grupy, album zyskał szersze grono odbiorców, ludzi, którzy odkryli „To the Bone”, choć wcześniej nie interesowali się moją muzyką.
W przeciwieństwie do niektórych twoich płyt z przeszłości, zwłaszcza nagrywanych z Porcupine Tree na przełomie wieków, gdzie można było usłyszeć dużo przesterowanych gitar, „To the Bone” bliżej do twojego bardziej piosenkowego oblicza, jakie znamy choćby z Blackfield. Skąd ta zmiana?
Nie zastanawiam się nad tym, to dzieje się naturalnie. Wielu muzyków, a w zasadzie nie tylko muzyków, w różnych etapach życia inspirują różne rzeczy. Był czas, kiedy interesował mnie metal, ale ten okres minął, co nie znaczy, że nie wróci w przyszłości. W tej chwili interesuje mnie tworzenie ciekawych piosenek, opartych trochę bardziej na elektronice. Na tym etapie skupienie na samej sztuce pisania piosenek pozwala mi w lepszy sposób kreować swój muzyczny świat, aniżeli nagrywanie kolejnych, podobnych płyt z progresywnym rockiem.
Czy myślisz, że to iż w przeszłości grałeś bardzo różną muzykę z różnymi zespołami, daje ci teraz więcej wolności jako artyście solowemu? Tak naprawdę fani mogą oczekiwać po tobie wszystkiego.
Tak sądzę. Poza tym dochodzi sam fakt bycia artystą solowym, który wiąże się z większą swobodą twórczą. Na każdej kolejnej płycie mogę grać z różnymi muzykami, co nie byłoby możliwe w przypadku zespołu, który ma silną tożsamość jako określona grupa ludzi. Z jednej strony to świetna sprawa, z drugiej strony spowalnia rozwój twórcy. Dzięki temu przy „To the Bone” mogłem pracować z innymi muzykami niż przy poprzedniej płycie, którzy lepiej pasowali do koncepcji całości. Świetnym przykładem takiego podejścia był David Bowie. Oczywiście nie śmiem porównywać się do geniusza, jakim był Bowie, ale w jego przypadku było podobnie. Bowie zawsze był jedyny i niepowtarzalny, ale ludzie wokół niego się zmieniali, pomagając mu przy tym w eksplorowaniu nowych muzycznych ścieżek.
Wspomniałeś Davida Bowiego – artystę, który na przestrzeni lat, zamiast trzymać się utartej stylistyki i odcinać od niej kupony, ciągle poszukiwał. Tobie w ubiegłym roku stuknęła pięćdziesiątka, a mimo to nadal znajdujesz w sobie ambicję poszerzania własnego emploi.
W moim przypadku wynika to z braków w cierpliwości. Nie lubię zbyt długo robić jednej rzeczy. Zawszę pragnę, żeby mój kolejny album był różny od poprzedniego. W przeciwnym razie, jaki jest sens, aby w ogóle go tworzyć? Nie chcę tworzyć kolejnej płyty, która będzie podobna do „To the Bone” albo innych albumów, które przez lata nagrałem z innymi zespołami. Ta ambicja, by za każdym razem nagrać inny krążek motywuje mnie do czerpania coraz to nowych inspiracji, do poszerzania własnych horyzontów.
Myślisz, że twoje własne muzyczne poszukiwania pozwalają ci w pewien sposób edukować swoich fanów, czynić ich bardziej otwartymi na muzykę?
Przez lata przywykłem, że zmieniając swoją muzykę tracę część dotychczasowych fanów. To część kontraktu. Na swój sposób to zdrowe, to znaczy, że grasz z przyzwyczajeniami publiczności, zaskakujesz. Fani wielokrotnie odwracali się od takich artystów jak Bowie, Frank Zappa czy Neil Young, ale to nie osłabiło ich artystycznego instynktu, by nadal poszukiwać. Jeśli chodzi o moich fanów, na pewno jest wielu z nich, którzy tęsknią za czasami, gdy grałem progresywny rock w stylu lat 70. Ale nie mogę oglądać się na ich oczekiwania. Ale są też tacy, którzy choć z początku nie są pewni, zagłębiają się w kolejne albumy, ponieważ są one sygnowane moim nazwiskiem. Darzą mnie pewną dozą zaufania. I gdy album dobiega końca, są odkrywają jego piękno, odkrywają coś nowego dla siebie. Albo i nie (śmiech). Tak samo było ze mną, gdy któryś z moich ulubionych artystów wydawał nową płytę, całkiem inną od poprzedniej. Podchodziłem do niej ostrożnie, nie byłem pewien, czy mi się podoba, ale szanowałem artystę, więc poświęcałem jej swój czas i uwagę. Wiele z tych albumów stawało się później moimi ulubionymi.
Czy sądzisz, że łatwość w dostępie do muzyki, jaką gwarantuje nam dziś Internet, w pewnym sensie wpływa na umniejszenie jej roli we współczesnym świecie?
To skomplikowane pytanie. Dzięki tej łatwości muzyka otacza nas jak nigdy dotąd. Z drugiej strony, myślę, że poziom zaangażowania w słuchanie muzyki jest niższy niż kiedyś. Więc choć muzyki jest więcej, to wielu ludzi nie słucha jej już tak intensywnie, nie zgłębia znaczenia tekstów, nie traktuje słuchania płyty jako swoistej muzycznej podróży. Dziś płyty okraja się do dwóch-trzech piosenek, które później lądują na playliście. Albumy nie mają dziś takiego statusu, jak gdy dorastałem, kiedy to traktowano je jak filmy i książki, czyli coś, co zgłębiasz od początku do końca. Muzykowi łatwiej pozwalało to opowiedzieć większą historię. Wywrzeć większe wrażenie na słuchaczu. Teraz jest inaczej. Ten problem nie dotyczy oczywiście wszystkich, ale współcześnie większość preferuje prostsze, krótsze formy, które następnie można dołączyć do playlist.
Czy zatem albumy, prawdziwe longplaye, powinniśmy traktować dziś jako relikt przeszłości?
Myślę, że nadal jest wielu ludzi, którzy doceniają albumy jako coś większego, choćby wśród moich fanów. Natomiast jeśli chodzi o mainstream, można powiedzieć, że idea albumu jest martwa. Podobnie 10 lat temu ludzie mówili o winylach, ale w ostatnich latach te zaliczyły swoisty renesans, stając się czymś w rodzaju subkultury. Myślę, że z płytami będzie podobnie. Nigdy nie wrócą do mainstreamu, ale mają szansę stać się pewną subkulturą, w obrębie której będzie działo się wiele nowych, wspaniałych rzeczy.
Co sądzisz o określeniu, którego w twoim kontekście użył „The Guardian” – najbardziej utytułowany brytyjski artysta, o którym nigdy nie słyszeliście?
To ma sens. Jeśli spojrzymy na szeroko pojętą kulturę popularną, nie uświadczymy tam mojego nazwiska. Ludzie interesujący się popkulturą nie znają mnie z telewizji, moja muzyka raczej rzadko gości w dużych stacjach radiowych. A mimo to mam całkiem spore grono fanów, co pokazują choćby pozycje „To the Bone” na listach. I choć współczesny fan muzyki pop nie zna Stevena Wilsona, lojalna grupa fanów pozwala mi się czuć kimś na kształt artysty kultowego.
Rozmawiał: Tomek Kancerek