foto: mat. pras.
Są takie albumy, które wymykają się wszelkim schematom, szufladkom i ocenianie ich to zadanie może nie niemożliwe, ale cholernie niewdzięczne. Pierwszy regularny album w karierze Żabsona to właśnie takie wydawnictwo.
Na wstępie odpowiedzmy sobie na kilka pytań. Czy Żabson to dobry tekściarz? No nie. Zdecydowanie za mało jest argumentów, by móc tak stwierdzić. Ale czy to oznacza, że pisać nie umie, a w jego numerach nie ma linijek, na których warto się zatrzymać? No nie, byłaby to ocena krzywdząca. Bo Żabson ma swoje patenty, umie w dowcipny sposób opowiadać o błahych rzeczach i jest w tym cholernie autentyczny. Nie sili się na opcję osiedlowego mędrca, nie robi też z siebie jakiegoś przewożonego bonza. Opowiada o zabawie, dziewczynach, pieniądzach i “wygrywaniu życia jako artysty”.
Gdy gospodarz rapuje “Jestem królem głośnych imprez, melanż robię gruby / Rzadko miewam wolny weekend, zwiedzam nowe kluby” to przewija to w taki sposób, że odruchowo życzysz mu, aby regularnie prowadził takie życie i mógł robić to nadal. Gdy zaś nawija “Dziś śmieję się, gdy liczę cash, jakie to porypane / Dla mnie rap to dożynki, wpadłem tu zrobić szmalec / Moje kawałki to odcinki, a życie serialem”, to jako odbiorca nawet się w ten serial wkręcasz.
A że są momenty, gdy Żabson sadzi rymy częstochowskie, przegina z banałem, afirmacją konsumpcjonizmu? No są. I w zderzeniu z bitami, które często niebezpiecznie zbliżają się do granicy Manieczek i tłuką w łeb niczym noworoczny kac, “To Ziomal” trzeba umiejętnie dawkować. Najlepszy tego przykład to singlowe “DMT”. Bo w teorii ten singiel Wrotasa nie powinien mieć żadnej racji bytu – dzieje się tutaj za dużo, jest za ostro (tak muzycznie, jak i w kwestii teledysku), ale… Ale jak to bangla! Ile w tym energii! I jak to potrafi jednocześnie zirytować, jak i wzbudzić ciekawość.
W tym chyba generalnie jest pewien klucz do zrozumienia gospodarza i całego wydawnictwa. Gdy rozłożysz wszystko na czynniki pierwsze, znajdzie się ogrom luk, a nawet dziur. Dodatkowo kiepsko wypadł gościnnie Quebonafide, lepsze momenty miewał Białas. Tylko to wszystko nie wpływa jakoś na odbiór całości, o ile do albumu podejdzie się z pewnym dystansem i odrzuceniem – wspomnianej na wstępie – opcji wyciągania w muzyce średniej arytmetycznej. “To ziomal” dowodzi talentu Żabsona do refrenów. Dowodzi też tego, że umie wybierać sobie takie bity, które rozbujają każdy klub.
Szkopuł w tym, że znacznie lepiej i łatwiej byłoby to wszystko przyswoić w mniejszej dawce. O ile nie jest się bowiem zatwardziałym fanem hiphopowej nowej szkoły w polskim wydaniu, to tych elementów z “drażniącym” potencjałem jest tutaj za dużo. Tylko… Tylko jakoś nie chce się gospodarza przesadnie za to krytykować, bo ta jego pewność siebie, bo wyrabiana konsekwentnie (a to ważne!) stylówa, do zawartości albumu w stu procentach pasuje. Bo Żabson to jeden z tych, którzy umieją nawet swoje artystyczne słabości przekuć w coś intrygującego. A czy interesującego? Jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie.
Andrzej Cała
Ocena: 3,5/5
Tracklista:
1. To ziomal
2. Los
3. A$AP Rocky
4. Bingo
5. Yakuzi
6. Incepcja
7. Ja zarabiam, ty się bawisz
8. Flexin
9. Gugu skt
10. DMT
11. Nie mam ochoty na nic
12. Wszystko dobrze
13. Koperta
14. Mantra
15. Księżniczki