Travis Scott – „Birds In The Trap Sing McKnight”

Granice trapu.

2016.09.08

opublikował:


Travis Scott – „Birds In The Trap Sing McKnight”

Fani amerykańskiego hip-hopu zasadniczo nie powinni mieć powodów do narzekań. Różnorodność tamtejszej sceny jest na tyle duża, że właściwie każdy znajdzie coś dla siebie. Jeszcze bardziej ekscytująca jest świadomość, że na naszych oczach na rynek wkracza – lub wkroczyło w ostatnich, dajmy na to, pięciu latach – pokolenie, które może się zapisać złotymi zgłoskami w historii gatunku. Pozwólcie tylko, że wymienię kilka postaci: J. Cole, Kendrick Lamar, Vince Staples, Mick Jenkins. Nieprzypadkowo każdy z tych raperów unika pseudonimu, eksponując w zamian swoje imię i nazwisko, ewentualnie inicjały. To hip-hop pisany nie fantazjami czy fikcją, ale biografią i twardą rzeczywistością, czyli czymś, co wzbudza zainteresowanie wybiegające daleko poza środowisko rapowe, a nawet muzyczne.

Czy w dziejach muzyki znajdzie się też miejsce dla Travisa Scotta? Zależy, jak na to patrzeć. Scott doskonale czyta mody – i w tym sensie za kilkanaście lat będzie mógł uchodzić za przykład tego, czym żyła branża muzyczna w 2016 roku. „Birds In The Trap Sing McKnight” to trap dokręcony do granic możliwości. Naćpane, psychodeliczne granie posunięte do tego stopnia, że wywrócone na nice. Zabawa w najlepsze, która ni stąd, ni zowąd zamienia się w koszmar. Wizyta w wesołym miasteczku, gdzie jako dzieciak lądujesz w gabinecie luster. Domówka z nieograniczonym dostępem do używek, na której nagle ktoś dostaje silnego krwotoku, a komuś innemu staje serce.

„Birds…” pokazuje takie właśnie możliwości trapu. To brzmienie – chłodne, mechaniczne, minimalistyczne – jak mało które potrafi generować stan ekstazy, która obraca się w upojenie. Tyle że jest to wejście w świat na tyle specyficzny, że nie każdy się w nim odnajdzie. A Scott raczej nie przewiduje alternatyw. Główna, jeśli nie jedyna, siła jego płyty polega właśnie na zniekształconych, wygiętych, poprzestawianych dźwiękach. Na modulacjach posuniętych tak daleko, by jak najmniej przypominały pierwotne tworzywo. Tej deformacji podlega wszystko: wokale („First Take”), syntezatory (początek „Sweet Sweet”), basy („Goosebumps”).

To sytuacja w rodzaju „wszystko albo nic”. Albo kupujesz tę atmosferę w całości, albo odrzucasz ją równie radykalnie. Za każdym razem, gdy próbuję rozłożyć „Birds…” na czynniki pierwsze i poddać ocenie poszczególne elementy, konstrukcja rozlatuje się jak domek z kart. Najwyraźniej to widać na przykładzie techniki samego Scotta. Ani to rap, ani śpiew. Raczej rzucanie strzępkami wersów, odłamkami czegoś, co było całością tylko w głowie autora, ale już wypowiedziane – momentalnie się rozprysło. Taki wokal, oderwany od całości, staje się niezrozumiały. Włączony w atmosferę, jaką wywołuje muzyka, zyskuje na znaczeniu, daje się obronić. Ale to nadal coś balansującego na granicy słuchalności.

Czy ktoś jednak zwróci na to uwagę Scottowi? Wątpliwe. Kanye West już zdążył napisać na Twitterze, że po przesłuchaniu „Birds…” jest dumny ze swojego kolegi. Z podobnymi pochwałami przyjdzie pewnie wielu innych zaprzyjaźnionych celebrytów. Zresztą wielu z nich, wbrew temu, co sugeruje tracklista, pojawia się na płycie. W przeciwieństwie do bardziej transparentnych gościnnych występów na ubiegłorocznym „Rodeo” tym razem Scott chowa zaproszonych wykonawców po creditsach. To zabieg coraz bardziej popularny w środowisku skupionym wokół Kanye Westa, a zarazem sygnał: „Twoi idole są moimi znajomymi i nie muszę się chwalić, że mam ich w swoich kawałkach”. Problem w tym, że Ye jest wystarczająco kreatywny, by móc względnie bezstratnie zepchnąć gości na dalszy plan i błyszczeć samodzielnie (choć akurat tegoroczne „The Life Of Pablo” nie jest tego najlepszym przykładem). Scottowi tej charyzmy brakuje. Paradoksalnie to właśnie goście pozwalają często rozróżnić, którego utworu na „Birds…” słuchamy.  Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ten album został naprawdę zrealizowany w pojedynkę.

Polecane