Solange – „A Seat At The Table”

Lepsza z sióstr Knowles.

2016.10.15

opublikował:


Solange – „A Seat At The Table”

Są tacy wykonawcy, którzy potrzebują zaledwie jednej płyty, by przebić się do muzycznej ekstraklasy. Tu lista kultowych debiutów jest na tyle długa, że nie ma sensu podawać przykładów. Są też i tacy artyści, którzy na pierwszym krążku dopiero się rozpędzają i potrzebują jeszcze jednego, kolejnego albumu, by wskoczyć na właściwy pułap. Ot, Common czy Lana Del Rey to pierwsi z brzegu, którzy przychodzą mi na myśl.

Są jednak i tacy, którzy potrzebują nieco więcej czasu. Nie jednej płyty ani nie dwóch. Im potrzebny jest dłuższy rozbieg, dłuższa chwila, by móc ustabilizować własną artystyczną tożsamość. Kimś takim jest właśnie Solange. Swój pierwszy krążek wydała w 2003 roku. Drugi po pięciu latach. Oba nie spotkały się z szerokim odzewem. Może słusznie? No, wprawdzie „Sol-Angel And The Hadley St. Dreams” (2008) miało kilka ciekawych momentów, m.in. świetne „I Decided” z Pharrellem Williamsem, ale to było chyba za mało, by mówić o rewelacji sezonu.

Co innego wydane właśnie „A Seat At The Table”. To pierwszy długogrający album Solange (i stawiam nacisk na „długogrający”, bo wcześniej, w 2012 roku, ukazała się obiecująca EP-ka „True” z Blood Orange), który, jak mi się wydaje, został zrealizowany od początku do końca po myśli autorki. Tu nie ma miejsca na jakiekolwiek kompromisy. Dopiero teraz można mówić o Solange jako artystce z prawdziwego zdarzenia; wokalistce, która zrealizowała krążek na miarę oczekiwań. Ba, posunąłbym się do twierdzenia, że nagrała płytę lepszą niż „Lemonade” jej siostry, Beyonce.

belka-eventimu

Czy wobec tego o „A Seat…” będzie równie głośno? Wątpliwe. „Lemonade”, poza niewątpliwie wysokim poziomem artystycznym, intrygowało krytyków i słuchaczy pikantnymi aluzjami do życia osobistego (zamieszanie ze zdradą Jaya Z) oraz kilkoma nieoczywistymi skrętami: a to w stronę zaangażowanej społecznie tematyki („Formation”, „Freedom”), a to w blues-rockową („Don’t Hurt Yourself”) czy country („Daddy Lessons”) stylistykę. W porównaniu z „Lemonade” album Solange wydaje się bardziej zachowawczy i konserwatywny. 30-letnia wokalistka dopracowała formułę, którą pięlęgnowała przez ostatnie lata. Z jednej strony zwraca się więc ku neosoulowej tradycji lat 90. (D’Angelo, Erykah Badu), z drugiej zaś – ku futurystycznemu, klubowemu r&b. „A Seat…” ukształtowało się gdzieś na przecięciu tych dwóch nurtów i trzeba przyznać, że takie zderzenie przyniosło znakomite efekty. Z jednej strony krążek nie jest zakurzony, co cieszy, bo wszechobecne tęsknoty, sentymenty i retro-zwroty we współczesnej muzyce powoli męczą. Z drugiej strony kameralny, intymny nastrój – bez wątpienia spuścizna po neosoulu – nadają autentycznej głębi minimalistycznym niekiedy podkładom. Weźmy takie „Don’t Wish Me Well”. W zasadzie mamy tu wszystkie modne chwyty: wolne tempo, pogłosy, rozpryskujące syntezatory. Na pierwszy rzut oka typowe, alternatywne r&b. A jednak Solange udaje się jakimś cudem wykrzesać z takich składników magię, nadać tym elementom rzadko spotykany ciężar i głębię.

Wspomniane wyżej inspiracje niekiedy spotykają się w jednym utworze, tworząc intrygującą całość. Jako przykład podam „Junie”. To nagranie jest w zasadzie zbudowane na starym, dobrym soulu – brudna, mocna perkusja, gospelowe chórki, wyraziste partie fortepianowe. Tyle że pomiędzy instrumenty wciska się gdzieniegdzie wyjęty z innej epoki syntezator, który jednym drobnym dźwiękiem wywraca całość do góry nogami. Żeby nie było – iskry lecą nie tylko wtedy, kiedy dochodzi do takich konfrontacji. Zagrane na niskim basie, bardzo klasyczne „Mad” jest tego najlepszym dowodem. Ach, jak chciałbym częściej słyszeć Lil Wayne’a na takich podkładach!

„A Seat…” olśniewa. Także od strony tekstowej. Mimo że płyta wychodzi od głośnych tematów jak miejsce czarnoskórych w amerykańskim społeczeństwie, trudno posądzić Solange o koniunkturalizm, granie na nutę, której się dziś oczekuje od afroamerykańskich wykonawców. Najbardziej w tym albumie podoba mi się to, że jest wielki w swojej subtelności. Solange nie rości sobie pretensji do tego, by być głosem pokolenia. Raczej koncentruje się na trosce o własną tożsamość. To cenne. Ta subtelność widoczna jest także w ułożeniu tracklisty. Tu nie ma przebojów.  Jednoznacznych highlightów. A jednak albumu słucha się z zapartym tchem.

Na sam koniec słowo o osobie, która nadała ostateczny kształt temu albumowi. Raphael Saadiq. Gość, który realizował się w czarnej muzyce na wiele różnych sposobów. Tworzył piękne, pościelowe ballady w Tony! Toni! Tone!. Dołożył swoją cegiełkę do złotej ery neosoulu, stojąc na czele supergrupy Lucy Pearl na przełomie wieków. Na dwóch ostatnich solówkach zwrócił się w stronę rock’n’rolla i soulu lat 60. Wizjoner i człowiek-orkiestra. Solange nie mogła trafić na lepszego producenta.

 

Polecane