Proceente rozpoczyna swój album takim wejściem, jakby oto przed mikrofon wracała bestia, postrach wszystkich miękkich raperów i zniewieściałych słuchaczy. Do tego wtórują mu ciężkie, ułożone na gruzach hip-hopu bębny, które tylko wzmacniają to wrażenie. Czy jednak rzeczywiście tak jest? Pośród wielu ważnych premier ostatnich tygodni „Asamblaż” wchodzi na rynek po cichu, jakby niepostrzeżenie. Nie ma takiej siły przebicia, jak sugerowałyby pierwsze słowa krążka. Sam gospodarz, obecny na scenie od wielu lat, ma dziś raczej opinię ekscentrycznego, ale w gruncie rzeczy dość przewidywalnego weterana zamkniętego w kręgu swoich czerniakowskich pasji.
Czy nowa płyta zmieni ten obraz? Niespecjalnie. Proceente jest konsekwentny w tworzeniu, nazwijmy to, swojego wizerunku artystycznego. Z czułością wymienia kolejne odmiany regionalnych piw, które może zdobyć w sklepie na Bartyckiej. Z sentymentem wspomina ikony popkultury, które wyznaczają granice jego dzieciństwa. Pochylony nad kotłem z pomidorówką, sprawdza smak i cieszy się w myślach – jutro, w niedzielę, będzie miał pyszny obiad, a przecież czeka go jeszcze sobotni wieczór pod kocem, z książką w ręku i yerbą obok. Nie mówiąc już o tym, że gdzieś w piwnicy stoi przyszła nalewka z pigwy, którą już za dwa-trzy miesiące będzie mógł poczęstować swoich gości.
Przyznajcie, Proceente rysuje przed Wami obrazy na ogół obce polskim hip-hopowcom. W ich opowieściach browar jest często anonimowy, jedzenie spożywane na mieście, a mocniejszy alkohol to raczej środek, niż cel sam w sobie. Tymczasem mokotowski raper z lubością opisuje kolejne szczegóły ze swojego życia, a jego fascynacja drobiazgami jest tak daleko posunięta, że czasami ginie gdzieś ogólny plan i rodzi się pytanie: no, dobrze, ale po co to wszystko? Do czego Proceente właściwie zmierza? To jednak pytania słuchacza, który wszędzie doszukuje się przekazu. Przyznaję, sam się często na tym łapię. Tymczasem tę opowieść Procenta może warto potraktować inaczej: jako kumulację intrygujących, własnych obrazów, które nie zawsze muszą kleić się w większe całości.
Innymi słowy, absolutnie nie mam problemu z tekstami. Trudno mi natomiast poradzić sobie z artykulacją tych wersów. Mówiąc najprościej, rap nie klei się tu z bitami. W przypadku Procenta zawsze trochę tak było, że zdolności narratorskie rekompensowały ubytki w warsztacie hip-hopowca, ale wydanym przed dwoma laty krążek „Zupynalefkisplify” sygnalizował jakiś progres, dawał nadzieję, że warszawiak jest w stanie przekroczyć tę największą bolączkę swojej twórczości. Na „Asamblażu” problem jednak powraca. Może dlatego, że Proceente, choć dobrał fascynujące bity Wrotasa, to jednak nie czuje tego nowoczesnego, przestrzennego brzmienia? Coś w tym rzeczywiście jest. Im więcej w tych produkcjach elementów znajomych Procentowi – nowojorskich wpływów, inspiracji Devinem The Dude – tym rap lepiej się klei z bitami. Schody zaczynają się w momencie, gdy podkłady zaczynają się łamać, hi-haty to przyspieszać, to zwalniać. Wtedy Proceente próbuje ugryźć muzykę, zgrać się z nią, ale bez skutku – przyspieszenia brzmią nienaturalnie, wokal idzie sobie, produkcja sobie. Głos odbija się od bitów.
Szkoda, bo album – co jest właściwie charakterystyczne dla dyskografii Procenta – jest kapitalnie wyprodukowany, a Wrotas, otrzymawszy możliwość wyprodukowania całego krążka, wykorzystał ją w stu procentach i zaprezentował całe spektrum technik oraz rozwiązań. Szkoda, że gospodarz, też przecież nieźle dysponowany, nie potrafił ich w pełni odczytać. Ucierpiała na tym wartość albumu jako całości.