To więcej niż okazja, to przyjemność, bo płyta rusza z miejsca od razu i to galopem. „Art Official Cage” (ach te gry słów) to przeznaczony na parkiety, żwawo pulsujący numer, gdzie dancehallowe syreny, dubstepowe przejście i przesterowana gitara unoszą się na fali elektronicznego funky. Pierwsza z wielu okazji by zapytać, czy to prawda, że autor jest zdrowo po pięćdziesiątce. I upewnić się, że pochodzi z Ziemi. Proszę się jednak nie niepokoić, bo już kolejne „Clouds” to – jeżeli w ogóle można sobie na taki skrót myślowy pozwolić – „Typowy Nelson”. Kawałek mięsiście brzmiący, obtoczony w basie i usmażony na złoto. Z działającymi jak afrodyzjak chórkami, instrumentami rzucanymi lekką, kto wie czy nie jedną z najlżejszych na świecie ręką. Takich nagrań jest sporo.
W przypadku „Art Official Age” słowo „funk” należy odmieniać przez przypadki. Nie zawsze jest milutki, oswojony, kanapowy. „The Gold Standard” ma iskrę, to sześciominutowy jam pokazujący jak bawić się groovem. Wolny, cięższy „What It Feels Like” ze swoim pierwszoplanowym, bounce’ującym basem, koronkową gitarką i wokalnym dwugłosem (brakuje tu chyba tylko zwrotki Snoopa) nie jest jakąś tam radiową błahostką. Z kolei „Funknroll” wyłazi spod ciężaru przesterów, skacze w Pharella i Jacksona, po czym cyfrowym rock’n’rollem ucieka w Van Halen. Dziwaczne, chyba lepiej pasujące do „Plectrumelectrum”, niemniej i tak działa.
Owszem, mamy tu kilka piosenek, które wykonane i aranżowane przez kogokolwiek innego mogłyby okazać się epicką katastrofą. „Breakdown” jest „najsmutniejszą historią świata”, wysoko śpiewaną pod brzdąkający klawisz, kończoną krzyko-skrzekiem wśród strzałów blasterów. Wybujała emocjonalność do pary z natężeniem kiczu jest dla słuchacza sprawdzianem, ale ten chyba powinien wiedzieć, z kim obcuje, przecież Prince był taki już 30 lat temu, odnosząc swoje największe sukcesy. Poza tym melodia się broni – tu „tylko” nieźle, ale w takim „This Could Be Us” już fantastycznie. Nelson droczył się ze słuchaczami ujawniając wcześniej 30 sekund tej kompozycji. W całości, ze swoimi imponującymi niskimi tonami, świetnymi wokalami wspomagającymi, synthami i wszystkimi wykorzystanymi przeszkadzajkami jest po prostu śliczna. Uwodzi.
Krążek „Art Official Age” imponuje roztaczanymi feromonami, swoją wibracją, urodą kompozycji, ale też ilością zaproponowanych rozwiązań. Sprawdźcie twarde bębny, harfę i nienachalnie psychodeliczne syntezatory w „Time”. Doceńcie utrzymane w duchu współczesnego, półrapowanego r’n’b „U Know”. Wyłapcie futurystyczną nutkę w filmowo-symfonicznym „Way Back Home”, przekonując się jak mocny jest środek albumu. Zresztą posłuchajcie całego.
Ta płyta jest dla dawnych fanów Prince’a. I tych nowych. Ucieszą się sieroty po Jamiroquai, fani Outkast i osoby ubolewające, że na emeryturze dziadek Clinton stracił tę iskrę. Ale też macherzy od popu. Jakiekolwiek konteksty są zbyteczne, bo to po prostu bardzo dobrze napisana, pomysłowa muzyka rozrywkowa przemawiająca uniwersalnym językiem miłości i seksu. Oby wszystkim przyszło się tak efektownie starzeć.
Prince – „Art Official Age”
NPG / Warner Music Poland
Tracklista:
1. Art Official Cage
2. Clouds
3. Breakdown
4. The Gold Standard
5. U Know
6. Breakfast Can Wait
7. This Could B Us
8. What It Feels Like
9. affirmation I & II
10. Way Back Home
11. Funknroll
12. Time
13. affirmation III