Odrodzenie na gruncie śmierci. O nowej płycie Depeche Mode pisze Marcin Flint

Czasem trzeba wiele stracić, żeby coś odzyskać. O tym przypomina więcej niż dobre „Memento Mori”

2023.04.02

opublikował:


Odrodzenie na gruncie śmierci. O nowej płycie Depeche Mode pisze Marcin Flint

„Memento Mori” to płyta w cieniu. Przede wszystkim cieniu śmierci zmarłego w 2022 roku Andy’ego Fletchera, współzałożyciela zespołu. Zaraz potem dochodzą cienie pandemii, wojny, recesji i rozwoju sztucznej inteligencji. Na koniec zostaje cień własny, właściwy zespołom-instytucjom zdolnym iść przez dekady z podniesioną głową. Wreszcie trzeba tę głowę opuścić, nim się ją o coś rozbije.

Depeche Mode oczywiście nie ucieka od siebie, gra na sentymentach. Który zespół z głównego nurtu po tylu latach udanego funkcjonowania by tego nie robił? To jednak nie musi być krążek dla jakkolwiek wtajemniczonych, bo kto „depeszy” nie zna, temu „Memento Mori” nieźle ich przedstawi – są tu i naiwne, proste, działające piosenki rodem z pierwszych etapów kariery, ale i mroczne, neurotyczne granie, w którym to, co elektroniczne i rockowe działa w służbie niepokojącej zmysłowości, czy późniejsze dystopijne bluesy. ”Ghosts Again” ze swoim dyskotekowym sznytem i wybujałą melodyjnością pasowałoby na początek lat 80. „Never Let Me Go” mogłoby się zaplątać w dyskografii gdzieś pod ich koniec, między „Music For The Masses” i „Violatorem”. O „Caroline’s Monkey” przeczytałem gdzieś, że jest w tym cały cyfrowy chłód krążka „Exciter” z jego ponurymi hymnami uzależnienia. Trafnie.

Już niezależnie od tego, czy DM zgłębia i eksponuje romantyczny industrial, czy pop, którego lśniącego powierzchnię przytarto elektroniką jak papierem ściernym, to są – nie licząc może szczypty nudy pośrodku płyty – satysfakcjonujące utwory. Żadnego klimatu składanki z największymi hitami, żadnego tworzenia z rozsądku, żaden projekt, tylko zespół, jak piszą zgodnie dziennikarze, bliższy sobie niż… aż nawet nie wiadomo, jak głęboko by się trzeba cofnąć. A może drogę od Gore’a do Gahana pomógł odnaleźć znakomicie dobrany personel – Richard Butler, Marta Salogni i stary znajomy James Ford, intrygująca fuzja ludzi, którzy w portfolio mają m.in. Psychadelic Furs, Bjork i Simian Mobile Disco? Grunt, że to działa, również, a może zwłaszcza, na gruncie emocjonalnym.

Tak jak album łapie z całej siły wraz z „My Cosmos Is Mine”, kontrastem między tym co brudne i rozczłonkowane a wokalem godnym mesjasza, tak po ostatnim „Speak To Me” dociera mocne, niepozostawiające obojętnym, nieprzegadane pisanie właściwe największym. A pośrodku czeka chociażby „People Are Good”, niby tylko Kratwerk na sterydach, za to dudniący tak pięknie, że od razu lepiej pomyślimy cieplej o naszym sprzęcie nagłaśniającym. Albo „Don’t Say You Love Me”, może teatralne do przesady, za to ujęte w słowa z takim wdziękiem i elegancją, że powinno się je analizować na warsztatach z piosenkopisarstwa.

Mam do Depeche Mode słabość, ale przy poprzednim „Spirit” (2017), gdy panowie pytali „Gdzie jest rewolucja?”, miałem świadomość, że nie u nich. To już poszło za blisko U2, balans między oskarżycielskim a intymnym nie wydawał się zbyt dobrze wyważony, zdarzało się tam usypiające studium ballady niby zaangażowanej, za to nieangażującej. Tym razem nie mam poczucia obcowania z płytą wiekopomną, ale mam wrażenie niebanalnej rozrywki zrobionej z pomysłem (tytułowa śmierć wychyla głowę w różnych momentach, również nieoczekiwanych), szacunkiem do ucha i serca słuchacza. I że Dave Gahan z Martinem Gore’em tym materiałem uczyniliby „Fletcha” cholernie dumnym.

Marcin Flint

Ocena: 4 / 5

Polecane