Tak właśnie zrobiła Madonna. Królowa popu i żywy barometr najświeższych trendów w muzyce rozrywkowej namierzyła Shaw i komplementowała ją w wywiadzie dla Rolling Stone, stosując przy tym słówko „cool”. Tego epitetu można w zasadzie użyć w odniesieniu do całego dorobku Lisy Shaw, niezależnie od oczekiwań, jakie wysuwamy pod adresem muzyki popularnej. Jej oferta zainteresuje fanów „miękkich, czarnych dźwięków”, które wydobywają się z Macy Gray czy Des’ree; słuchaczy audycji Marka Niedźwiedzkiego i Marcina Kydryńskiego spragnionych substytutu dla zasłużonej, ale i wysłużonej Sade; wyznawców neo-soulu, wyglądających nieorganicznej alternatywy dla hegemonów z Soulquarians (Erykah Badu, Bilal, D’Angelo, Common); koneserów szerokiej gamy housu, od wczesnego Matthew Herberta, przez Metro Area i Jimmy’ego Edgara, do Miguela Migsa; czy po prostu amatorów dziewczęcych potańcówek organizowanych pod dyktando Sophie Ellis-Bextor, Kylie Minogue czy Roisin Murphy.
Nieźle jak na kogoś, kto swoją karierę rozpoczynał na stanowisku szatniarki i śpiewającej kelnerki w Nowym Jorku. Gdy na drodze do sukcesu w gastronomii stanęła chroniczna choroba morska, Lisa przerzuciła się na bardziej dochodowy i przyszłościowy biznes – odhaczała kolejne featuringi na singlach producentów nowojorskiego deep housu (m.in. DJ Smash, Miguel Migs i DJ Swingsett). A potem już poszło z górki. W 2005 roku Shaw rozpoczęła karierę solową wysmakowanym, ale średnio przebojowym „Cherry”, który jednak w swojej kategorii wagowej, tj. neo-soulu, należał do najciekawszych albumów kończącej się dekady. To wszystko bardzo pięknie, ale gdy okazało się, że obowiązek płacenia podatków oraz rachunków za prąd i wodę jest na tym świecie powszechny, Lisa postanowiła zatroszczyć się o rentowność swojego biznesu. W tym celu obrała ostry kurs na parkiet, by właśnie tam szukać darczyńców.
Ta klubowość „Free” wcale nie jest taka oczywista – rasowy, dyskotekowy farsz stanowi mniej więcej połowę, trwającej niemal 63 minuty, idealnie wyważonej tracklisty. Pomimo relatywnie rozrywkowego metrum „Honey” i „Find The Way”, pierwsze trzy utwory to w prostej linii kontynuacja „Cherry”, czyli delikatne soulowo-funkowe nucanki. Klub otwiera swoje podwoje dopiero na wysokości „Like I Want To”, w którym zimny, taneczny bit kontrastuje z rozbrajającym ciepłem zwrotek i wielowarstwowych klawiszy. Moje ulubione „All Night High” to trochę inna historia – mimo niewątpliwej klasy Shaw o jakości kompozycji decyduje głównie miażdżąca produkcja. Na tle tego rozrywkowego ciągu najsłabiej wypada utwór tytułowy, który w zestawieniu z sąsiednimi kompozycjami sprawia wrażenie mocno topornego. Przez dobre pół minuty można snuć podobne obawy odnośnie następnego w kolejności „Music In You”, ale na szczęście krystaliczna klawiszowa fraza, powtarzana na całej długości utworu rozwiewa wszelkie wątpliwości. Zgodnie z sinusoidalnym rozkładem emocji i tempa, począwszy od ślicznej balladki „I’m Okay” robi się bardzo refleksyjnie, a z głośników zamiast dudniących basów sączy się już sama miłość. Natychmiastowego wzruszenia dostarcza przepiękne „Tomorrow” (ach, ta Sade), ale jakimś cudem nawet nieco odstające od reszty, dubowe „Inside My Love” potrafi roztkliwić.
„Free” jest dla „Cherry” tym, czym w przypadku Róisín Murphy dla „Ruby Blue” było „Overpowered” – przystępniejszym, nieco słabszym jakościowo, znacznie bardziej tanecznym odpowiednikiem. A skoro już jesteśmy przy podobieństwach pomiędzy tymi dwiema znakomitymi wokalistkami, to byłoby całkiem fajnie, gdyby jeszcze Shaw wzorem Murphy promowała swój krążek europejskim tournee, zahaczając o Polskę. Na razie wiem o jednym występie, który odbył się w tym roku na plaży w centrum Warszawy. Sądząc jednak po materiałach prasowych, Shaw pełniła rolę przystawki do setu Miguela Migsa. Ale kto wie, może ten skromny featuring wystarczył, by Lisa pokochała nasz smutny kraj i snuła teraz marzenia o tryumfalnym powrocie już jako danie główne.