fot. mat. pras.
KęKę jak mało który raper lubi podkreślać, że w swoich nagraniach rejestruje aktualne wybory życiowe i stany emocjonalne. To sprawiało, że jego dotychczasową dyskografię można było czytać jak fascynującą, kreśloną na bieżąco biografię – drogę od pucybuta (listonosza) do milionera (a przynajmniej obywatela płacącego milionowe podatki). „Ilu z nas ma ten polski sen?” – pytał przed laty Eis. I choć wielu raperów chętnie by w tym momencie podniosło rękę, bodaj KęKę jako jeden z niewielu jest do tego w pełni uprawnionych. Self-made man? To na pewno.
Na ubiegłorocznym „To tu” wydawało się, że jego konwersja z osiedlowego pijusa do odpowiedzialnego ojca, partnera i obywatela dobiegła końca. Radomianin miał więc czas, by podsumować swoją dotychczasową drogę, opowiedzieć o codzienności i rozliczyć się z obiegowymi opiniami narosłymi wokół siebie przez lata. Album pozostawiał jednak z pytaniem: co dalej? Czy rodzicielski rap bez przekleństw będzie odtąd szufladą, w której trzeba będzie zamknąć byłego reprezentanta Prosto?
Życie tymczasem znów wprowadziło KęKę na zakręt. Okazało się, że codzienna rutyna, tak wychwalana na „To tu”, nie jest tak kojąca, jak się z początku wydawało. Uwypuklona do granic możliwości (a obserwując swojego czasu Instagrama Kę, internauta mógł odnieść wrażenie, że obcuje nie z człowiekiem, ale doskonale zaprogramowanym robotem, który znajduje czas i na zabawę z dzieckiem, i siłownię, i kuchenne harce, i perfekcyjny koncert), doprowadziła rapera do – no właśnie, czego? Zmęczenia? Zniechęcenia? Wypalenia?
Słychać na „Mr KęKę”, że to, co dawało ukojenie przy okazji poprzednich krążków – miłość, spokojna codzienność, satysfakcja z muzyki – gdzieś wyparowało, natomiast coraz większa sława tylko przytłacza („Nie to nie”). „Wstaję z trudem, spora zmiana od ostatniej płyty / Wszystko ciężej, ale chyba to po zdjęciach widzisz / Ktoś mnie pyta jak tam leci, wiesz co, robię, działam / Ale szczerze jakoś tak bez przekonania” – te wersy otwierające płytę tłumaczą właściwie wszystko.
Nawet teoretycznie radośniejsze nagrania jak choćby latynoski „To tylko rap” kryją w sobie rozgoryczenie. Zobaczcie tylko na to: „Na backstage’u chcę mieć święty spokój / Trochę wody, może garść owoców / Po koncercie szybko wsiąść w samochód / W domu czeka życie, a za tydzień znowu lecimy”. Granie koncertów zostaje tu sprowadzone do zawodu, który się wykonuje w wyznaczonych godzinach. A potem? Dom i życie. Czyli w zasadzie wszystko w porządku. Ot, życie dorosłego faceta. Tyle że jak się powiąże „dom i życie” z tym, co słyszymy nieco wcześniej w „Na pewno”, nie jest już tak idyllicznie.
KęKę przekonywał przed premierą, że płyta będzie mieć dwa oblicza, oddane zresztą na różnych wersjach okładki: pogodnego Kę oraz poważnego Kę. Jednak te dwie strony albumu, jasna i ciemna, płynnie przez siebie przechodzą, tworząc strefę szarości. Nadaje to materiałowi spójności i pozwala zachować ciągłość pomiędzy poszczególnymi nagraniami. Ba, jeszcze ciekawiej się robi, gdy powiąże się utwory z różnych okresów w dyskografii radomianina – „Na pewno” z „Miłością”, „Drogi Tato” ze „Smutkiem”, a „Ty do mnie przyszłaś” z pochodzącym jeszcze z czasów nielegali, ale też traktującym o muzyce „Jak dla mnie”.
Jeśli więc chodzi o życiowe wnioski płynące z „Mr KęKę”, album ten jest krokiem wstecz w stosunku do „To tu”. Tam radomianin pokrzepiał, rapował o zbliżającej się wiośnie i na swoim przykładzie pokazywał, że można wyrwać się z bloków. Tu raczej kreśli obraz beznadziei, pętli, z której nie da się wyjść („Dokąd iść”). W takich choćby apokaliptycznych „Czarnych chmurach” mu niekiedy do stanu emocjonalnego z „Fali” pochodzącej z „Trzecich rzeczy’.
Bardzo jestem ciekaw, jaki będzie odbiór „Mr KęKę”. Czy ci, którym brakowało rozgoryczonego, wątpiącego, zmagającego się z różnymi problemami KęKę – a więc tej wersji samego siebie, którą wydawało się, że raper przezwyciężył na „To tu” – docenią ten album? Jeśli tak, w pewnym sensie potwierdzi się obiegowe przekonanie wyrażone w „Safari”, że ludzie są głodni przykrych emocji, złych doświadczeń i cudzego nieszczęścia.
A wtedy KęKę będzie miał powód, by kontynuować swoją retorykę, którą można by streścić w słowach: „Ten stary Kę, za którym rzekomo tęsknicie, to tak naprawdę nieszczęśliwy Kę”. Retorykę, która moim zdaniem kryje w sobie pierwiastek szantażu emocjonalnego i pozwala szybko rozprawić się z jakąkolwiek krytyką. A na nią mimo wszystko Kę w wielu aspektach zasługuje.
Piąty legalny album przynosi bowiem radomianina z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wciąż jest charyzmatyczny, wciąż spójny i logiczny, wciąż warsztatowo nienaganny (zwracam uwagę na kapitalne dopowiedzenia rzucane na drugim planie, w których od pewnego czasu Kę jest niedoścignionym mistrzem). Ale wciąż też ma średnią rękę do bitów (te, podobnie jak na „To tu”, są w większości co najwyżej poprawne i wyciągają średnią z tego, co kryje się pod nazwami „trap”, „cloud” czy „afrotrap”), wciąż pisze nienajlepsze refreny, a odkąd zaczął zapraszać gości, to choć dobiera ich według oryginalnego klucza (umówmy się, Sebastian Riedel, Paweł Domagała, Andrzej Grabowski czy Sarsa to nie są oczywiste wybory, jeśli chodzi o polski hip-hop w 2018 i 2019 roku), efekt bywa różny. Na „Mr. KęKę” mamy z jednej strony Riedla i Kasię Grzesiek, którzy swoimi występami wzmacniają siłę wyrazu nagrań i wydają się zupełnie na miejscu, ale z drugiej strony trafia się też Grizzlee, cofający nas swoimi refrenami do około 2007-2008 roku, gdy polski hip-hop był w sporej zapaści, lub Paluch, zaproszony do „Moich snów” chyba tylko po to, by zaspokoić gusta najbardziej rdzennego, rapowego targetu sympatyków Kę.
Jeśli więc sam z jakiegoś powodu tęsknię za „starym” Kę, to nie z powodu treści takich kawałków jak „Woogie Boogie”, „Spowiedź” czy „Nie jestem dżentelmenem”. Bardziej tęsknię za oryginalnym, gwarowym słownictwem; za zupełnie oryginalnym sposobem pisania wersów z niedokładnymi rymami i nieoczywistymi skojarzeniami; wreszcie za charakternymi, samplowanymi bitami Luckyloopa, które dłużej zostawały w głowach niż elektronika producentów zaproszonych na „Mr KęKe” (choć to akurat inny temat – wielu producentom rekomendowałbym powrót do sampli choćby z tego faktu, że sami nie potrafią napisać ciekawej, zapadającej w pamięć i niegenerycznej melodii). Jeśli więc jest dla mnie jakiś „stary” KęKę, przez którego pryzmat oceniam „nowego” – piszącego starannie i uniwersalnie, acz nieco bezbarwnie – to właśnie taki.
Czy się go doczekam? Wątpliwe. Mimo że „Mr Kękę” zostawia słuchacza ze sporym znakiem zapytania – kontynuować karierę czy dać sobie spokój – wszystko sprowadza się raczej do kwestii „czy” (czy w ogóle dalej bawić się w hip-hop) niż „jak” (jak ma wyglądać moja muzyka). W tej spójnej, przekonującej opowieści wydaje mi się, że nie ma już miejsca na sentymentalne powroty do przeszłości.
Karol Stefańczyk
Ocena: 3,5/5