Zbyt spowszedniały nam wulgarność i seksizm, by wersy o robieniu loda, gównie czy wytryskach robiły dziś na kimś wrażenie. Jeśli już, to na gimnazjalistach, którzy jeszcze nie dotarli do Świntucha, a trochę im się już znudził Słoń z Mikserem. Jasne, w komentarzach pod utworami KaeN na YouTubie pojawiają się uwagi typu: „Ciągle nawijasz tylko o pieprzeniu”. Nie o pruderię tu jednak chodzi, a o zwyczajne zmęczenie. Gospodarz „Piątku 13-go” nawarstwia rymy, podwaja swoją obecność, włazi z tym swoim intensywnym, rozbuchanym stylem wszędzie – od zwrotki po refreny, od rapu po śpiew. I rzadko kiedy wykracza poza krąg własnych obsesji. Brakuje konkretu w tym nieudolnym łączeniu seksu z przechwałkami; kija (nomen omen), który włożyć by w szprychy rozpędzonej machiny sanockiego MC. Gdy idzie o słowną ekwilibrystykę, jest on wielokrotnie tak karkołomny, że aż śmieszny: „To na mieście / rym duże mięśnie / w nim grube zejście / ty, zażywany metadon / moja meta to dla nich komentator / ta kometa to broń, ty nie czekaj na błąd / bo to terminator, czeka penis na nią / ona doceni go / nie zamieni na złoto”; „To mój psycho talent, czuję łajno dalej / biegnę, nagość czuję knagą, krzyczę – i love balet”.
{reklama-hh}
„Piątek 13-go” jest jednak skandaliczny nie dlatego, że tak życzył sobie gospodarz, ale niejako wbrew jego intencji. Rzadko kiedy zbiorowa intuicja słuchaczy jest tak zgodna, choć właściwie nie ma się czemu dziwić, bo i rzecz wydaje się oczywista. Tak, KaeN jest jeszcze bliżej Eminema. Tak, kopiuje go na każdym kroku: od konwencji teledysków i ubioru, przez rap i śpiew, po bity. Pół biedy, gdyby wyciągał z Shady’ego to co wartościowe. Ale nie, uparł się i za wzór postawił sobie „Encore”, najsłabszy krążek w dyskografii weterana z Detroit. Gdy tamta płyta miała swoją premierę, KaeN obchodził 16. urodziny. Dziś nagrał własny album, którego targetem są ludzie w podobnym wieku, a i tak będzie to pewnie górna granica. „Piątek 13-go” rozpostarty jest gdzieś między „Just Lose It” i „Ass Like That” a „Like Toy Soldiers”. Z utworów tego drugiego typu („Kartka z pamiętnika”, „Ballada o Dawidzie Starejki”, „Mimo wszystko”) mogłoby zrodzić się coś bardziej wartościowego, lecz sanocki raper po raz kolejny okazuje się więźniem własnego idola. Jeśli więc sięga po poważniejszą historię, wpada w tony tak ckliwe i pretensjonalne, że aż chce się pójść za ciosem i puścić TO .
Umówmy się: wszystko na tej dwupłytówce przemawia na niekorzyść bohatera. Złe inspiracje, przerażające refreny, nie najlepsi goście (wyjątkiem Brahu, Peja, Wdowa i Cheeba; wspólne nagranie tych ostatnich jest zresztą jedynym, do którego chce się wracać) i współpracownik IVE, który z warsztatu producenckiego Eminema również wziął wszystko, wszystko, co najgorsze: smyczki, nisko grające pianina, dzwoneczki i perkusje, którym brakuje brzmienia. Jak za wzór śpiewanych refrenów mógłby na „Piątku 13-go” robić Cheeba, tak na płaszczyźnie muzycznej poziom powinien wyznaczać Donatan ze swoim niezłym, latynoskim „Ona”. IVE tylko momentami zbliża się do tej jakości („Zbyt wiele”, „K-toś N-ieobliczalny”).
Nie odmawiam gospodarzowi umiejętności – kilkukrotnie potrafi ładnie przyspieszyć, a praca głosu i płuc w przypadku tak gęstego rapu jest nienaganna. Tyle że dopóki nie uwolni się od własnego idola, dopóty jego muzyka będzie żałosna tam, gdzie powinna być zabawna, i groteskowa tam, gdzie powinna być poważna. Pytanie tylko, czy ktoś takiego Kaena chciałby jeszcze słuchać.