{reklama-hh}
Wiele problemów „MCHG” ukazuje już pierwszy utwór na płycie – „Holy Grail”. Jeśli dobrze pamiętam, w dotychczasowej karierze dotychczas jeden wykonawca zdeklasował Jaya-Z w jego własnym numerze. Chodzi oczywiście o „Renegade” z gościnnym udziałem Eminema, który wręcz „ukradł” kawałek gospodarzowi. Teraz, dwanaście lat po tamtej piosence, nowojorskiemu weteranowi znów się podwinęła noga. Porażka jest może jeszcze bardziej bolesna, bo Jay wypadł blado nie przy raperze, ale wokaliście. Początkowa zwrotka Justina Timberlake’a oraz refreny są najciekawszymi, najbardziej porywającymi momentami „Holy Grail”. Co natomiast ma do zaoferowania popularny Hova? Wałkowany wiele razy temat sławy i zgubnego wpływu na życie. Równie czerstwe nawiązania do MC Hammera (po raz kolejny Jay-Z bije leżącego, mimo że sam zapewniał w książce „Decoded”, że do wątku autora „Can’t Touch This” już nie wróci). Nazwy własne – wzmiankowanie o „Thillerze” Michaela Jacksona czy firmie produkującej ciasteczka waniliowe jest, podobnie jak odwoływanie się do marek ubrań, win czy samochodów, wykpieniem się, tekściarskim lenistwem i przypomina popularne hashtagi, z których zresztą Jay gdzie indziej się nabija.
„Holy Grail” kumuluje więc wszystkie te wady, które będą powracały w innych utworach. Słuchając tej piosenki, jak i zresztą całego albumu, można odnieść wrażenie, jakby najpierw powstała kampania promocyjna, a dopiero potem sam materiał. Informacja w mediach o tym, że Jay-Z wykorzysta teksty z piosenek Nirvany i R.E.M., brzmi intrygująco, ale w praktyce okazuje się, że fragmenty „Smells Like Teen Spirit” czy „Losing My Religion” zostały wprowadzone do nagrań sztucznie, bez jakiegoś większego pomysłu. Jasne, Jay przywołuje je w kontekście sławy czy własnej filozofii, ale czy są to elementy konieczne? Wydaje się wręcz, że ich nieobecność dobrze by wpłynęła na ogólną ocenę utworów – parafraza „Smells Like Teen Spirit” jest po prostu okropna.
Podobnie jest z warstwą tekstową. Jay-Z wybrał jako formę promocji grafiki z tekstami piosenek. Pytanie tylko, czy jest się czym chwalić? Jak wspominałem wyżej, brak pomysłu na wersy gospodarz zasłania nieustannymi nawiązaniami do jakichś kontrowersyjnych postaci historycznych, do Boga czy wreszcie do ekskluzywnych firm. Sęk w tym, że linijki te rzuca nonszalancko, jakby od niechcenia, w nadziei, że same zapracują na siebie. A to najmniejsza linia oporu i najprostsza droga, by wkupić się w łaski słuchacza głodnego tzw. „swagu”. Zdecydowanie brakuje tu takich rozwiązań jak chociażby w „Venus vs. Mars” z „The Blueprint III”, gdzie marki takie jak Nike czy Pepsi zostały wplątane w świetne dwuznaczności. Luksusowy rap też ma swoje granice.
Kolejnym elementem promocji, który jakoś nie sprawdza się na „MCHG”, są znani współpracownicy. Wielu z nas zapewne zachwycało się listą producentów, którzy pojawiali się w reklamach zwiastujących album. Mimo że w pracach nad krążkiem wzięły udział najpotężniejsze postacie muzyki (Pharrell Williams, Timbaland, Swizz Beatz, Boi-1da, Hit-Boy, Nas, Justin Timberlake, Beyonce, Frank Ocean), ostatecznie wszystkich tych wykonawców dotknął syndrom piłkarskiej reprezentacji Holandii – ilość gwiazd nie przekłada się na jakość gry. Jasne, niejednokrotnie występy zaproszonych gości ratują nagrania – przypadki Timberlake’a, Beyonce i Franka Oceana pokazują, że Jay-Z po prostu potrzebuje ludzi do refrenów, bo sam nie potrafi sobie z nimi poradzić. Na ogół jednak towarzyszy poczucie niewykorzystanego potencjału. „BBC”, bogato wystrojony utwór, brzmi jak chaotyczny wycinek z mixtape’u, w którym więcej pijackiego ucztowania niż profesjonalnej dyscypliny. Podobnie jest z „FuckWithMeYouKnowIGotIt”. Czy „MCHG” ucierpiałoby, gdyby zabrakło dwóch ostatnich utworów? Może tylko na promocji – z „La Familia” jedyne, co można zapamiętać, to rzekome aluzje do Lil Wayne’a.
Na „MGCH” nie brakuje świetnych utworów – „Picasso Baby”, „Tom Ford”, „Somewhereinamerica” czy „Heaven”, mimo różnej jakości tekstów (najlepiej wypada chyba ten ostatni). Warsztatowi raperskiemu Jaya trudno jest też coś zarzucić. Choć coraz mniej u niego płynności, a więcej przerw między wersami (na złapanie oddechu?), różnorodność środków, po jakie sięga, jest nadal imponująca. Czy to jednak wystarczyło, by ustalić nowe reguły w hip-hopie? Moim zdaniem nie.