Jan-niedomaganie. Pierwsze tak poważne potknięcie w dyskografii krakowskiego artysty

Co tam słychać u Janka? Rap jak za karę i produkcje bez klucza.

2022.03.22

opublikował:


Jan-niedomaganie. Pierwsze tak poważne potknięcie w dyskografii krakowskiego artysty

fot. mat. pras.

Nigdy tego nie robię, ale chwilę przed pisaniem spojrzałem na recenzję poprzedniej płyty Janka. Andrzej Cała pisał o „Uśmiechu”: „Słuchając albumu nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gospodarz jest bardzo zmęczonym młodym człowiekiem. Człowiekiem, którego sława, popularność, wysokie oczekiwania tysięcy ludzi, których nie zna, dopadły może nie za wcześnie, ale być może za mocno”. Raper miał się udać na artystyczne wakacje, podładować akumulatory, uniezależnić się od swojego etatowego już niemalże bitmejkera.

Czy zatem słyszymy nowego, lepszego i głodnego mikrofonu Jana-rapowanie? Nie. Co gorsza, każdy, kto zastanawiał się, czy rezygnacja z monopolu producenta Nocnego wyjdzie Jankowi na dobre, ma odpowiedź. W żadnym razie. Rzeczy dobre można policzyć na palcach jednej ręki – na pewno minimalistyczny, elektroniczny „Brief” (JutrØ, On_J), na pewno drillujący, kontrastujący patos z bębnami czołgającymi się w basie „Biznes” (Worek), może obudowana synthami, podana na zimno „ParabolA” (Da Vosk Docta). W większości przypadków zostaje się z wrażeniem, że nic tu do siebie nie pasuje – raper do bębnów, bębny do reszty. A jak pasuje bardziej, lepi się mocniej i choć trochę intryguje, to… to akurat bit Nocnego. Tak poza tym aranżacje wydają się słabe, przesadne, tanie. Melodyjki prowadzą rapera nachalnie, jakby startował w „Szansie na sukces” i wziął taśmę amatorską. Od rzewnych dęciaków pierwszego numeru, po suche bębenki ostatniego, ma się wrażenie płyty nieskładnej, sztukowanej, bez wizji i bez koordynacji.

Nocny miał jeszcze jeden plus, wydawał się produkować tak, by tuszować wszystkie rytmiczne braki Janka. „Każda ‘kurwa’, którą spluwam, zmieściłaby się w bicie” – przechwala się sam zainteresowany. Oj nie, byczku. Szybkie rapowanie z „Paraboli” nie jest najlepszym pomysłem, ale szarpane „LAXJFK”, osiadające coraz głębiej z każdą kolejną zmianą w nawijce, każdą przedobrzoną modulacją to już jawny sabotaż. Na mozolnych, topornych bębnach w „Szkoda” raper brzmi jak bardzo skacowany Quebonafide bardzo dawno temu. Tak poza tym regularnie intonuje przesadnie, akcentuje za mocno, ma jakiś swój dziwny, wewnętrzny metronom, zaś najgorsze w tym jest to, że nie może się zdecydować, czy chce deklamować, czy rapować. To stan zawieszenia między jednym i drugim irytuje najbardziej. Ja jestem za gadaniem – najlepszy na płycie kawałek tytułowy pokazuje, że kiedy jest emfaza, napięcie, bezwzględna szczerość, nie ma natomiast rygorów bitu, to Jan-Rapowanie działa. Mógłby się sprawdzić jako polski For Those I Love.

Niestety, na krążku nie ma więcej „Buforów”. Jest za to „Tryb samolotowy” i „Ławka z chłopakami”, typowe Maffijne single dla dzieciaków, z jakimś prostym pianinem albo gitarą akustyczną na pierwszym planie, chwytliwym refrenem i stukaniem tych samych trapowych perkusji pod spodem. Są dwa numery z potężnymi rapowymi gośćmi (Kaz Bałagane i KęKę oraz Paluch i rewelacyjnie dysponowany Sokół) na tematy tak pretekstowe, że sprawdziłby się najwyżej na bitwach freestylowych. Janek, zazwyczaj uroczo bezpretensjonalny, w „Aniołach” jest akurat pretensjonalny absolutnie, co potęguje rozwzdychana, spazmująca Misia Furtak. Chyba jeszcze za wcześnie na takie numery. Natomiast wydawałoby się, że już można poczuć, że radosny bit „Małego świata” nijak nie pasuje do opowieści o tym, że typ z klasy zabił typa nożem, a ziomek spalił się w garażu. Naprawdę, tym można było atakować latem listę na „czasie” jakimiś ambitnymi treściami o tym, że proseczjo dobrze wchodzi. Wyszło groteskowo.

„Janka-rapowanie da się lubić. Jest szczery, jest nieprzerysowany, umie zgrabnie grać emocjami” – pisał Calak. Rzeczywiście tak było, już przy debiucie zdawało się, że mamy tego młodego typa, który ujmie starszą trueschoolową publiczność sprytnym pisaniem z mnóstwem nawiązań, a resztę tym, jak bardzo jest wprost. Poprzedni „Uśmiech” to dla mnie ważna płyta, słodko-gorzka, kumplująca się ze słuchaczem. Co stało się teraz? Jan zapewne nie kłamie, za to przerysowany bywa w cholerę, emocjami szafuje, a chwile ekspiacji nie rozgrzeszają go wcale z wrażenia, że jest pierwszy, żeby pouczać, oceniać i obrażać się, gdy jest pouczany i oceniany. Za dużo świata, za dużo Warszawy, za dużo presji, czy za dużo pieniędzy? Nie wiem, nic mi do tego, to nie mój biznes. Wiem jedno – za mało mamy czasu na słuchanie takich płyt i facet z ewidentną smykałką do słów nie powinien takiej wydawać.

Marcin Flint

Ocena: 2/5

Polecane