Nasycona emocjami – próbuje nas przekonać gospodarz. I to nie takimi tanimi, spisywanymi dla poklasku, ale szczerymi, wyrastającymi z najgłębszych doświadczeń. „Kto po Grammatiku i Pezecie dał ci najwięcej emocji z Polski?”, pada w pewnym momencie retoryczne pytanie. Cóż, ma chłopak tupet. Tyle że ja poza deklaracjami niczego więcej nie słyszę. Żeby sparafrazować Mesa, nikt tu nie wszedł do studia, by otworzyć rany i posypać je solą. Może dlatego, że z tekstów nie wynika, jakoby sam Huczu przeżył w życiu coś więcej poza kilkoma smutnymi rozstaniami (których rzecz jasna współczujemy i łączymy się w bólu), gradobiciem obelg ze strony hejterów (mamy nadzieję, że chowa w zanadrzu kilka odrzutów na wszelki wypadek!) i problemami na studiach (bez nich też można żyć!). Ale czy da się w ten sposób cokolwiek usprawiedliwić? W końcu sam raper nawiązuje do „Świateł miasta”, które nie wygrały swojego statusu mrożącymi krew w żyłach historiami, a kilkoma słodko-gorzkimi refleksjami, dojrzałością i szeroką, pokoleniową perspektywą.
{reklama-hh}
Na „Gdzie wasze ciała porzucone” brakuje punktu zaczepienia, momentu, na którym można by osadzić własne emocje. „Pauza”? „Cisza”? Słabo napisane, schematyczne story-tellings. „VHS”? Zapamiętałem tylko wers ze skrobanką; poza tym Pezet w podobnej konwencji wypadł kiedyś o wiele lepiej. Potencjał na kilka dobrych przemyśleń miały „G.W.C.P.”, „Mijamy się mijając” i „Niby”, ale tu bariery, zamiast pękać, tylko się mnożą, i to z różnych stron. Często rzecz rozchodzi się o kwestie czysto warsztatowe –w „Mijamy się…” natrafiamy na czerstwy, samplowany refren, w „Niby” zaś gospodarz nie jest w stanie udźwignąć wlokącego się bitu – choć może największą zaporą są tu wszystkie te szablonowe wersy, obrazki i scenki, którymi zasłania się bohater. Gdy leży na łóżku i melancholijnie pali mentole – mam ochotę zawołać jego mamę; gdy opowiada o szybkich podrywach na Facebooku – skrzyknąć go z Bonsonem. Brakuje w tym wszystkim jeszcze własnego języka, częściej słychać klisze. A momenty są, np. druga zwrotka z „G.W.C.P.” (ta sama, w której pojawiają się szybkie podrywy), gdzie Huczu wchodzi wreszcie na własny rejestr i stylowo się rozkręca.
{sklep-cgm}
Jasne, jest na tej płycie kilka sztosów. „Najdalej” ze świetnym refrenem J. Kuśmierczyk. „Sens” z jeszcze lepszą zwrotką Masi (no, jak Yarah Bravo prawie!). „Syf”, który powinien być singlem – to istny hit z melodyjnym, napędzającym całość Gedzem. Tyle że klasa wszystkich tych numerów to przede wszystkim zasługa gości lub producentów, a dopiero potem Hucza, który, oddajmy mu sprawiedliwość, potrafi wejść na podkład z energią, jakiej chciałoby się od niego oczekiwać na co dzień. A że nie zawsze mu się to udaje? Może to wina bitmejkerów, którzy dostarczyli rzeczy cholernie nierówne. Są numery, które absolutnie zachwycają. „Najdalej” Babka siada na twardych bębnach i delikatnych syntezatorach; o bogaty aranż „Syfu” od samego początku można było być spokojnym, skoro to dzieło Bob Aira do spółki z Pawbeatsem. Więcej tu jednak podkładów absolutnie szarych, poprawnych, trueschoolowych do znudzenia, często też pozbawionych elementarnego brzmienia (gdzie bas w „Nim zajdzie słońce…”? kto decydował o tej anemicznej perkusji w „Niemożliwe”?).
Niech nie zwiodą was zapewnienia samego HuczuHucza: trójmiejski MC nie jest żadnym geniuszem zła; przeciwnie, na swoim debiucie porozrzucał ciała po dość oczywistych miejscach i słabo zatarł ślady. Wbrew porównaniom do „The Ring”, nikt po przesłuchaniu tej płyty nie umrze. Jeśli już, to z nudów.