Franz Ferdinand – „Always Ascending”

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść…

2018.02.08

opublikował:


Franz Ferdinand – „Always Ascending”

foto: mat. pras.

Spieszmy się kochać fajne zespoły. Bo niektóre z nich schodzą na dziady i zaczynają odrabiać muzyczną pańszczyznę. Tak jest właśnie z – niegdyś supergrupą – a dziś rekonstrukcyjną trupą rockową Franz Ferdinand, która wcale nie udaje, że płytę „Always Ascending” nagrała tylko po to, żeby pojechać (oby w ostatnią) trasę koncertową.

Trochę za mocno pojechałem idoli bywalców Open’era? Może i tak, ale tu nie ma czego bronić. Niestety. Miał rację Grzegorz Markowski śpiewając: „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym / Wśród tandety lśniąc jak diament / Być zagadką, której nikt nie zdąży zgadnąć nim minie czas”. Na nowym albumie Alexa Kapranosa i jego załogi nie ma ani zagadki, ani dobrej muzyki. W ogóle nie ma chyba nic, nad czym warto byłoby się pochylić. Czy – jak to mówią audiofile – zawiesić ucho. Jaki Szkot jest pod kiltem – czy w tym przypadku na krążku „Always Ascending” – każdy widzi. Kompletnie nagi. Szkoda. Ale przestańmy się rozczulać nad artystycznymi emerytami, którzy wracają po pięciu latach milczenia, i sprawdźmy co (i dlaczego) poszło nie tak…

Nie lubię „chlastać” złych płyt. W ogóle mnie to nie cieszy. A już na pewno nie sprawia frajdy. Może nigdy nie byłem jakimś specjalnie zagorzałym fanem FF, to jednak zwyczajnie przykro mi się robi, kiedy słucham, w jaki sposób kończą (mam nadzieję), autorzy takich petard, jak „Take Me Out” czy „Walk Away”. Co więc w takim razie mają powiedzieć zawiedzeni szalikowcy kwartetu z Glasgow, którzy dostali substytut muzyki w postaci „Always Ascending”? czyli czegoś, co smakuje jak wyrób czeko- czy seropodobny? Co mają czuć, kiedy bilet na zbliżający się koncert swoich ulubieńców (8 marca w warszawskiej Stodole), mają już kupiony? A tu nagle taka siara…

Bo naprawdę nie jest dobrze. Słucham tego krążka już bodaj po raz dziesiąty (doceńcie proszę poświęcenie) i wpadam w traumę. Niepotrzebnie też zajrzałem do tzw. materiałów prasowych. A tu takie „kwiatki”, jak: „Triumfalne przebudzenie Franza Ferdinanda (…) jest żywiołowe i euforyczne. Tętni pomysłami, które Alex Kapranos nazywa agresywnym dźwiękowym eksperymentem. Z pomocą producenta Philippe’a Zdara (Cassius, Phoenix, Beastie Boys), Kapranos i spółka posiekali nożem swoje stare płótno, tworząc album, który brzmi tak obco i jednocześnie znajomo, jak to tylko możliwe”. Itp., itd…

Alex mówi jeszcze coś takiego: „Piosenki są opowieścią o paryskiej nocy, ekscytacji jazdą włoskim samochodem wyścigowym po niemieckiej autostradzie”. A jak jest naprawdę? Oczywiście znów mamy do czynienia z firmowym dance-punkiem w wykonaniu Szkotów, ale wszystko ma energię maratończyka po ukończeniu biegu. Lub jazdy „wyścigówką” po autostradzie. Ale na dwójce. Są tu co prawda próby zrobienia czegoś innego, stąd jakieś space-rockowe klawisze w „Lois Jane”, nerwowy drive (ale nic poza tym) w „Lazy Boy”, czy post-surfowy(?) klimat „Huck And Jim”, ale i tak broni się jedynie (i jedyny) „radiowy” numer w tym zestawie, czyli taneczny „Feel The Love Go”.

„Mam nadzieję, że słuchając tego będziesz podekscytowany. Zanim w pełni skupisz się na tekstach” – dodaje jeszcze Kapranos. No niestety. Nie znam nikogo, kogo by zainteresowała ta muzyka, czy też przejęły okrutnie wydumane teksty w rodzaju „The Academy Award” czy „Paper Cages”.

Przykro to mówić, ale Franz Ferdinand, którzy zaczynali jako rewolucjoniści na barykadzie nowego rocka, dziś kończą jak U2.

Artur Szklarczyk

Ocena: 1/5

Tracklista:

1. Always Ascending
2. Lazy Boy
3. Paper Cages
4. Finally
5. The Academy Award
6. Lois Lane
7. Huck And Jim
8. Glimpse Of Love
9. Feel The Love Go
10. Slow Don’t Kill Me Slow

Polecane