Edyta Bartosiewicz – „Renovatio”

Jaki powrót? Ona zawsze była na szczycie!

2013.10.02

opublikował:


Edyta Bartosiewicz – „Renovatio”

Co za historia! Wokół tego wydawnictwa krążył już branżowy dowcip. „Nowa płyta Bartosiewicz” było określeniem na coś, co jest zapowiadane od lat, powstaje i powstaje i… no właśnie. Ileż było zapowiedzi, że już, że tuż tuż. A ten koncert na Orange Warsaw Festival na Służewcu w 2010 roku? Edytę supportowała sama Courtney Love, choć wcale o tym nie wiedziała:) To chyba tam pierwszy raz usłyszeliśmy nowy numer „Madame Bijou”. A potem ten koncert w Trójce. Chyba z półtora roku temu. Też głośno się mówiło, że nowa płyta już jest w ogródku, już wita się z gąską. I co? I nic. Prawie nic. A jeszcze wcześniej, chyba w 2002 roku to nawet klip się pojawił. Pamiętacie „Niewinność”?

Takich akcji było jeszcze kilka. Stąd czasem myślałem sobie, że tu chodzi o gonienie króliczka, o wracanie, a nie o sam powrót. Zresztą, głupie to słowo jest. I nie na miejscu. Bo Edyta ciągle obecna była na playlistach, tu i tam pojawiała się w fantastycznych gościnnych wejściach (Krawczyk!) i obowiązkowo wyświetlała się we wszelkich topach wszech czasów i innych ever-podsumowaniach. Do tego wszystkiego wciąż pisała teksty, które znamy i lubimy, a nie zawsze wiemy, że to Jej.

Aż tu proszę, po 15 latach doczekaliśmy się tego wciąż odkładanego powrotu. Czy ktoś z nas potrafi sobie wyobrazić jakie napięcie i ciśnienie musiało towarzyszyć Edycie w ciągu ostatnich kilku dni, tygodni? Jak ten balon presji i oczekiwań musiał nabrzmieć przez te 15 lat? Jakie były oczekiwania? Przecież na rynku muzycznym zmieniło się właściwie wszystko. Nakłady, progi, kanały dystrybucji. Powstały i upadły gwiazdy, internet wyparł papier, talent-shows zastąpiły konkursy i przeglądy. Ludzie nie chcą słuchać całych płyt, wolą pojedyncze single. W ogóle dwudziestolatkowie jakoś nie postrzegają już muzyki jako osobnej dziedziny sztuki, dla nich to dodatek do czegoś, element jakieś większej konstrukcji, kultury, czy czego tam jeszcze. Czy Edyta miała w ogóle do czego wracać (jeśli trzymamy się tego nieszczęsnego słowa „powrót”)? Kto na nią czekał? Po co?

Pytania te zaskakująco szybko stają się kompletnie nieistotne. Niewłaściwe. Wystarczy rozpakować płytę i umieścić ją w odtwarzaczu. Okazuje się, że Edyta – czy ma tego świadomość czy nie – w ogóle się nie zmieniła. Czas ją ominął, świat zapiernicza gdzieś obok, a to, co dostajemy od Bartosiewicz to… szlachetne 100% Bartosiewicz w Bartosiewicz. W dodatku ta Bartosiewicz jest szalenie współczesna, akuratna, pasująca do tu i teraz.

Co więcej, ten „powrót” może okazać się zbawieniem dla tej części sceny, na której tak świetne rzeczy jak ostatnia płyta Johna Portera przepadają bez większego rozgłosu; gdzie słowa warsztat, kompozycja, piosenka mają ten przyjemny, może nawet lekko snobistyczny już wydźwięk.

Siłą albumu jest, dość przewrotnie, jego równocześnie spójność i różnorodność. Jak to się dzieje? Nie wiem, może to wynik wielkiej dojrzałości samej Edyty i jej muzyków (rzućcie okiem na przedostatnią stronę książeczki dołączonej do płyty, same asy). Jeśli ktoś myślał, że materiał powstający przez lata będzie jakość rozstrzelony i chaotyczny stylistycznie, to był w błędzie. Owszem, są obok siebie takie zestawienia jak „Niewinność 2013” i chyba najbardziej uwspółcześniony „Cień”, ale pasują do siebie świetnie. A wspólnym mianownikiem są niebanalne teksty wyśpiewane z tą typową dla Bartosiewicz wrażliwością. Niby proste obrazy, niby jasne sytuacje, ale dzięki tej barwie głosu i (jestem tego pewny) przymrużonym oczom Edyty zyskują to nieuchwytne coś.

Równie kontrastującym zestawieniem są utwory: dobrze znany z radia singiel „Rozbitkowie” i lekko syntetyczny i zaskakujący „Italiano” w którym przelatująca ze zgrzytem w tle gitara zamienia się znienacka z… frywolnymi dęciakami by dotrzeć wspólnie w okolice funku i groovu. Takich sztuczek i smaczków jest na płycie mnóstwo. Ot, choćby partia gitary z tytułowego „Renovatio” grana przez Maćka Gładysza, ta pod zwrotkami… gdyby realizujący nagrania Leszek Kamiński (tak, ten) zechciał ją wypchnąć nieco do przodu, to gdyby nie wokal Edyty mielibyśmy nowy numer… Placebo.

Wspomniałem już, że największą chyba woltą na płycie jest utwór „Cień”, ale zaraz po nim też mamy niezły zakręt, tyle że mogliśmy się z nim już oswoić wcześniej. To „Madame Bijou”. Jedna z tych ballad, w których Bartosiewicz, śpiewa jakby od niechcenia, czyli dokładnie tak jak chcemy 😉 Inną taką balladą, potencjalnym hitem jest „Żołnierzyk”. Stop. Chwila. Słowa „hit” wcale nie jestem tu tak pewny. Przy pierwszych przesłuchaniach cała płyta jest tak równa, że nie odważę się jednoznacznie wskazać, co będzie śmigać w rozgłośniach radiowych przez najbliższe dziesięć lat… To, że kilka takich nurów może się tu znaleźć, to pewne. Ale za wcześnie by obstawiać. Trzeba trochę jeszcze posłuchać.

To, co najsmaczniejsze w tej płycie zostawiła dla nas Edyta na koniec. „Orkiestra tamtych dni” z wręcz reggaeowym pulsem i uroczą, lekko poprowadzoną historią znów zestawiona jest (to chyba bardzo świadome działanie) z chciałoby się powiedzieć klasyczną Edytą, z piosenką „Upaść by wstać”. W dodatku najkrótszą na płycie (jedyna poniżej 4 minut). Za to finał jest z rozmachem. 7.40. Ale nie o czas tu chodzi. „Tam dokąd zmierzasz (chwila)” to utwór do którego prowadzi cała płyta. Tak, jakby wszystko, co do tej pory usłyszeliśmy, wszystkie te klimaty i nastroje, przez które przeprowadziła nas Edyta miały nas przygotować na tę leniwą balladę. Utwór, który chyba najczęściej będzie gościł na antenach radiowych nocą. Nie tylko ze względu na jego objętość.

Polecane

Share This