„Views” miało nosić inny tytuł. Do dnia premiery wszyscy byli przekonani, że płyta będzie zatytułowana „Views from the 6”. Ostatecznie z nazwy albumu zniknęła cyfra, ale to, co symbolizowała, zostało zapisane w muzyce. Czwarty pełnoprawny krążek Drake’a pozostał odą do Toronto, miasta, które kryje się pod „szóstką” (sześć pojawia się w kodzie pocztowym; sześć to też liczba miasteczek, z których utworzono tę metropolię).
Pozostał też – co być może ważniejsze – odą do samego siebie. „The 6” to nazwa, która przez lata praktycznie nie funkcjonowała w języku codziennym mieszkańców Toronto. Upowszechnił ją dopiero Drake, informując o swoich planach wydawniczych. Schowawszy rodzinne miasto za własnym idiolektem, koniec końców na pierwszy plan wysunął swoją osobę.
Toronto na „Views” pozostaje tym, czym w istocie jest: najbardziej multikulturowym miastem świata. Świadczy o tym niezwykle eklektyczny dobór sampli. Drake wraz ze swoim etatowym producentem, Noahem „40” Shebibem, ograniczają się wprawdzie do muzyki Zachodu, ale prezentują ją w całym bogactwie. Tu wyłożą aksamitne głosy gwiazd lat 90. – Brandy i Mary J. Blige. Gdzie indziej uzupełnią je gospelowo-soulową próbką, którą przed laty chętnie przygarnąłby Kanye West. W innym miejscu rozhuśtają podkład dyskretnym, jamajskim dancehallem lub brytyjskim house’em. A jeśli komuś zabraknie w tym wszystkim krwistego rapu, znajdzie go w wyrywkach z DMX’a.
To jednak Toronto przefiltrowane przez wyobraźnię gospodarza. Nadal wielkomiejskie, ale raczej zimowe: mroźne, zaśnieżone, wyludnione. Głuche bębny i różne filtry tłumią każdą melodię. Nigdy nie pozwolą, by wyszarpany z cudzych utworów fragment w pełni wybrzmiał. Dlatego na „Views” właściwie nie ma żadnego hitu. Poza wrzuconym na koniec płyty „Hotline Bling”, rzecz jasna. Gdy inne utwory łapią podobny wiatr w żagle, nigdy nie obnoszą się ze swoją przebojowością. Ta zawsze kotłuje się „pod” nagraniami, zawsze mglista, niewyraźna, ledwie zasygnalizowana. Przykładem ciepłe, ale nie gorące „Too Good” z Rihanną, „One Dance” czy „Controlla”.
Na pierwszy rzut oka „Views” wydaje się duże i trudne do ogarnięcia. W końcu mamy do czynienia z bogatą, skłonną do ekshibicjonizmu osobowością. Jednak w gruncie rzeczy Drake opowiada jedną i tę samą zwrotkę. W jego kotle warzą się ciągle te same składniki: miłosne uniesienia i przyjacielskie rozczarowania, muzyczne sukcesy i osobiste porażki, zwycięstwo i samotność. Wraz ze swoim producentem dorobił się niepodrabialnej, nastrojowej konwencji, która – jakby nie było – postawiona jest na egocentryzmie. A osiemdziesięciominutowy seans z lodowatym, zmodulowanym wokalem Drake’a może być nie do zniesienia. Potrafię sobie wyobrazić grupę zniechęconych, którzy odrzucą emocjonalną operę mydlaną gospodarza już na początku płyty, słuchając pięciominutowego, sennego „Redemption”.
Mam wrażenie, że Drake ze swoją formułą, która dotychczas była jego wizytówką i którą konsekwentnie wypracowywał, zbliża się do ściany. Możliwe, że już się o nią opiera. To jednak zarzut, który będzie można postawić dopiero następnej płycie. A ta, jaka będzie, tego nie wiadomo. Póki co na „Views” gospodarz i jego producent wyciskają jeszcze dobre soki ze swojej współpracy. Wciągają, czarują i hipnotyzują, ale jeszcze chwila, a mogą uśpić.