Ktoś na takie podwójne standardy mógłby się oburzyć i stwierdzić, że jakim prawem zrzuca się na „Compton” ciężar oczekiwania na „Detox”, skoro obie płyty nie mają ze sobą wiele wspólnego, najprawdopodobniej powstawały w różnych sesjach nagraniowych i od początku pomyślane były jako osobne projekty. Rzeczywiście, trzeba mieć na uwadze to, że muzykę na „Compton” i materiał, który miał trafić na „Detox”, dzielą lata. W przeciwnym wypadku niesprawiedliwie przenosi się legendę jednego wydawnictwa na drugie i tym samym wyrządza mu się krzywdę.
Czy jednak sam Dre nie prosi się o te podwójne standardy? O ocenę „Compton” jako projektu, który dojrzewał przez szesnaście lat? W końcu kalifornijski producent, tłumacząc, dlaczego zrezygnował z wydania „Detoksu”, stwierdził, że tamten materiał przestał mu się podobać. Cóż, wychodzi na to, że dopiero muzyka na „Compton” okazała się na tyle dobra, by można było ją wydać i podpisać pseudonimem „Dr. Dre”. Na tyle dobra, by dorównać dwóm poprzednim solówkom?
Ten podwójny standard (tj. świadomość, że mamy do czynienia z materiałem, który legendarny artysta zdecydował się wydać po kilkunastu latach milczenia) dobrze jest mieć z tyłu głowy, ale nie warto się do niego specjalnie przywiązywać. Oczekując czegoś wielkiego – czegoś, co wywróci rynek do góry nogami, jak to było w 1992 i 1999 roku – możemy zwyczajnie zapomnieć o tym, że mamy do czynienia z dobrym, przyjemnym i zachęcającym do kolejnych odsłuchów albumem. Udanym, ale nie wybitnym.
Dziś, w 2015 roku, chyba nikt nie ma wątpliwości, że brzmienie Dr. Dre jest w dużej mierze uzależnione od tego, jakimi producentami się otacza. Gdy przy stole producenckim staje obok niego DJ Dahi, robi się nowocześnie, z gąszczu hi-hatów i masywnej perkusji wyłania się coś trapopodobnego („Talk About It”). Gdy jest to Bink, muzyka łapie soulową zwiewność, a między gitarę i klawisze wpadają przyspieszone wokalne próbki. Gdy Dre przychodzi wreszcie dzielić pracę z inną legendą, DJ Premierem, natychmiast ulega jego wpływom, charakterystycznym cięciom sampli i twardym bębnom. Tę wyliczankę można by kontynuować, szczególnie że jest kilku producentów, którzy brali udział w pracach nad więcej niż jednym nagraniem (Cardiak, Dem Jointz, Focus).
Nie wiadomo do końca, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy rola Dre jako beatmakera. Rzecz to o tyle trudna do ustalenia, że siła „Compton” tkwi raczej w różnorodności niż spójności: z jednej strony w fantastycznych wycieczkach w stronę ejtisowych perkusji („Genocide” brzmi jak wyjęte ze starych nagrań NWA!) i g-funkowych syntezatorów („Satisfaction”), z drugiej zaś w organicznym, osiąganym siłą żywych instrumentów brzmieniu („It’s All On Me”, „Darkside / Gone”), z trzeciej wreszcie w twardych, surowych, nowojorskich podkładach („Just Another Day”). Co łączy tę pracę, to imponujące, selektywne brzmienie oraz rozbudowany, drobiazgowy aranż, który kilkukrotnie wywraca klimat utworu o sto osiemdziesiąt stopni. Kto wie, może to w nim tkwi magia Dre.
Ten rozmach „Compton” w pierwszej chwili zachwyca, ale niekiedy wydaje się, że prościej byłoby lepiej. Chór, który otwiera drugą część „Darkside / Gone”, jest wspaniały, ale już muzyka, pod którą przyszło rapować Kendrickowi Lamarowi rozczarowuje – przypomina o dawnej fortepianowej obsesji Dre i tych klawiszach, które kiedyś pogrążyły m.in. „Kingdom Come” Jaya Z. Niepotrzebnie też „Medicine Man” łapie trapowy lot i napędza szaleńcze flow Eminema – w efekcie Shady zanotował kolejną imponującą warsztatowo zwrotkę-wydmuszkę, w której tymi samymi środkami męczy ten sam temat.
W ogóle można stwierdzić, że rewersem bogactwa „Compton” jest chaos, który nieustannie wychyla się z nagrań. Uwaga ta nie dotyczy Kendricka Lamara – jego gościnne występy (równie wariackie i rozbuchane jak zwrotki na „To Pimp A Butterfly”) są najjaśniejszymi punktami albumu Dre. Pomijając jednak tego MC, chciałoby się, aby pozostali – zamiast kombinować z flow, podbiciami i okrzykami – po prostu rapowali przekonujące, pewne zwrotki, takie, na jakie pozwalają im w większości dobre warunki głosowe. Niestety, ani Xzibit, ani Game, ani tym bardziej Dre nie są w stanie zwalczyć pokusy modulacji głosu i poszatkowania swojej szesnastki różnymi efektami wokalnymi – tak jakby chcieli dotrzymać kroku wspomnianemu Lamarowi.
Od strony wokalnej i tekstowej „Compton” jest więc – poza wyjątkami jak KL, Snoop Dogg (świetny, zadziorny występ w „One Shot One Kill”) czy wokalista Anderson.Paak, któremu udało się udźwignąć samodzielne „Animals”) – co najwyżej poprawne. Jako całość album zyskuje jednak z każdym kolejnym odsłuchem – może nie do tego stopnia, by nazwać go natychmiastowym klasykiem jak „The Chronic” czy „2001”, ale na tyle, by czerpać z niego naprawdę dużą przyjemność w te upalne, sierpniowe dni.