foto: mat pras.
Z zespołami typu Depeche Mode jest pewien problem. Są żywą legendą, mają rzesze „psychofanów”, a krytycy każdą ich produkcję określają mianem objawienia. Z jednej strony daje to pewien artystyczny luz do frywolnego eksperymentowania i prowadzenia igraszek z oczekiwaniami odbiorców, z drugiej jednak potwornie rozleniwia. To rozleniwienie dało się odczuć już na „Exciterze” (płycie z 2001 r.), potem było niestety coraz gorzej. Niby wszystko do siebie pasowało, niby nie brakowało dobrych pomysłów i dobrych piosenek. Niestety w efekcie, każda kolejna ich płyta po „Ultrze” sprzed 20 lat była jedynie zbiorem bardziej lub mniej dopracowanych szkiców. W pewnym momencie przyzwyczailiśmy się już, że Depeche Mode wydają płyty po prostu średnie, pozbawione tego „czegoś”, co niegdyś rzucało nas na kolana.
Krew mnie zalała, kiedy okazało się, że ich najnowsze dzieło promuje dość nieskładny kawałek, osadzony mocno w klimatach „Sounds of the Universe” (największej porażki artystycznej zespołu na przestrzeni ostatnich dekad). To co ratuje „Where’s the Revolution” przed kompletną katastrofą, to doskonały refren i świetny tekst. Jeśli Depeche Mode chcieli rozwścieczyć swoich fanów (tych bardziej racjonalnych), to udało im się to na całej linii. Podczas pierwszego odsłuchu nowego singla DM, coś we mnie umarło. Zgasł blady płomyk nadziei na to, że tym razem udało im się nagrać album choć trochę lepszy, choć trochę bardziej klimatyczny i bardziej poruszający. Czekałem więc na „Spirit” niczym więzień oczekujący na wyrok, bez żadnych widoków na łagodny wymiar kary. Siedząc już na ławie oskarżonych, usłyszałem pierwsze dźwięki „Going Backwards”. Po tak mizernym zwiastunie albumu, było to coś na kształt terapii szokowej. Nareszcie Dave Gahan śpiewa, a nie zawodzi. Muzyka tworzy przestrzeń, a nie tylko odtwarza zaprogramowane sekwencje z analogowych syntezatorów. Przy refrenie, gdy okazuje się, że lirycznie kawałek kasuje wszystko to, co działo się w tekstach Depeche Mode od czasów „Ultry”, padam na kolana. Ta postawa towarzyszyć mi będzie przez następne 50 minut.
Powstać z kolan nie pozwala „Scum”, wtłaczając dożylnie potężną dawkę energii za pomocą pulsacyjnych uderzeń, z jakimś lekko rytualnym, niemal pierwotnym zabarwieniem. Nareszcie nie jest to jakaś bezpłciowa, sekwencerowa łupanka, tylko bardzo dobrze skonstruowany, świetnie zmiksowany, dynamiczny numer. Wokal Dave’a w końcu jest na swoim miejscu, nie jest bezmyślnie wyeksponowany, jest wręcz zniekształcony i staje się częścią tego wyjątkowego dzieła na równi z muzyką. I tak będzie już do końca tej „spirytystycznej” podróży. Utwory szybsze mają w sobie autentyczną, niewymuszoną energię. Ballady są też tym, czym być powinny – poruszającymi numerami, w których słuchacz po prostu tonie od pierwszego przesłuchania. „Cover Me” jest właśnie tego typu dziełem. Rozpoczyna się niewinnie, a kończy totalną ekstazą w klimacie awangardowej elektroniki. Oczywiście na płycie są też numery przeciętne. Mam tu na myśli „flakoolejne” potworki śpiewane przez Martina Gore’a („Fail” i „Eternal”). Jednak przy tak miażdżącej liczbie torped wypełnionych po brzegi ładunkiem wybuchowym, dwa małe niewypały nie robią zbytniej różnicy.
To naprawdę niesamowite, że goście po pięćdziesiątce są w stanie tworzyć tak świeże i „lotne” numery jak chociażby „So Much Love”. Młodzi artyści, często silący się na tworzenie klimatycznych, głębokich brzmień (które zbyt często są całkowicie puste w środku), powinni wziąć na warsztat tego typu kawałki. Tak się właśnie powinno grać! Jest przewrotnie i z pazurem. Ta przewrotność objawia się jeszcze bardziej w „Poorman”, gdzie „kraftwerkowy” rytm łączy się z lekko bluesową nutą. Czy ktoś łączył to kiedyś w taki sposób? Mniam! Ostatni epicki numer na płycie to „No More (This Is The Last Time)”. Tu już mamy pewne konkretne nawiązanie chociażby do Joy Division. Jednak znowu – utwór nie brzmi wtórnie. Jest oryginalny, mocny i wciągający.
I właśnie to ostatnie słowo określa chyba najtrafniej całą płytę. Jest po prostu wciągająca. Depeche Mode stworzyli dzieło przede wszystkim oryginalne. Zawrócili z żenującej ścieżki kopiowania samych siebie („Precious” vel „Enjoy The Silence”, czy „Soothe My Soul” jako młodszy brat „Personal Jesus”). Nie poszli na łatwiznę, stworzyli album wykraczający poza utarte schematy i ich zespołową strefę komfortu. Za to szczególnie należą im się słowa uznania. Nigdy pewnie nie dowiemy się czy była to zasługa producenta (James Ford), czy jakiegoś mentalnego przebudzenia samego Depeche Mode (czy też młodej żony Martina Gore’a). Nie jest to ważne, grunt, że otrzymaliśmy wreszcie płytę, do której z przyjemnością się powraca. „Spirit” nie raczy nas muzyką, do której niejako „na siłę” musimy się przekonywać, z którą musimy się „dotrzeć” po kilku przesłuchaniach. Ona po prostu zmiata słuchacza jak wzburzona fala Pacyfiku.
Właśnie tego typu energia przysporzyła Depeche Mode tak wielkiej rzeszy fanów w latach 80 i 90. Po dwóch dekadach karmienia nas płytami średnimi, po kolejnych zestawach piosenek tak naprawdę o niczym pokazali, że stać ich jeszcze na stworzenie prawdziwego dzieła sztuki – albumu na wskroś poruszającego. Duch prawdziwego Depeche Mode powrócił, a tytuł albumu nie mógł być trafniejszy.
Ocena: 5/5
Autor: Marek Hać