David Gilmour – „Rattle That Lock”

Wreszcie.

2015.10.03

opublikował:


David Gilmour – „Rattle That Lock”

Statystyki jakieś imponujące nie są. Blisko cztery dekady solowej kariery i raptem czwarty solowy krążek. Nie wiem, czy zaliczać do dorobku tę fajną płytę z The Orb? Solowa raczej nie była, więc chyba nie. Jednak statystyki niewiele mówią o tym albumie. Są tu nieważne. Ale za to muzyczne CV budzi podziw. Zwłaszcza u starszych. Trochę szkoda. I trochę nie ma się co dziwić. To co serwuje Gilmour, nie ma nic wspólnego z tym, czego dziś oczekuje się od komercyjnej muzyki. A i szczególnej zachęty było brak.

Bo po niewiele wnoszącym do historii, przyjemnym ale jednak resztkowym albumie „Endless River” Pink Floyd z zeszłego roku i solowym, niespecjalnie udanym „On an Island” sprzed blisko dekady nawet wieczni fani mogli mieć obawy, co przyniesie „Rattle That Lock”. Wszak skład towarzyszących artystów nie uległ jakiejś modyfikacji, a od samego Gilmoura trudno oczekiwać muzycznej wolty. Przy tej płycie współpracowali przecież Zbigniew Preisner, który znów aranżował partie orkiestrowe oraz Phil Manzanera, który ponownie współprodukował album. Guy Pratt obsłużył bas, David Crosby i Graham Nash dali się usłyszeć w chórkach. Ciekawostką jest debiut nastoletniego syna Gilmoura, Gabriela, który zagrał na fortepianie. Istotnych muzyków jest zresztą więcej tutaj. Warto przewertować informacje zawarte w wydawnictwie.

Mimo to „Tattle That Lock” zaskakuje. To bardzo dobra informacja. Rewolucji nie ma, ale nie ma też poczucia, że ktoś nas tu robi w balona sprzedając ponownie przeterminowane nagrania.

Płytę otwiera instrumentalny temat „5 A.M” (ewidentnego odniesienia do „4.30 A.M” z „Prons and Cons of Hitch Hiking” Watersa!). Coś dla ceniących sobie floydowską przestrzeń malowaną charakterystyczną gitarą gospodarza albumu. Tylko nie wiedzieć czemu utwór umiera i rozpada się w pół drogi. Nie oszukujmy się, kończy się zaskakująco. Bo nijak.

Tytułowy numer przynosi zaś coś, o czym mogliśmy ostatnio zapomnieć. To mocny i wysoki głos Gilmoura. Do tego świetnie użyty The Liberty Choir oraz Mica Paris śpiewająca w tym utworze nie pozwalają na pomijanie go przy kolejnych odsłuchach. Swoista mieszanka dynamiki i przestrzeni.

W „Faces of Stone” świetnie i niebywałą klasą daje o sobie znać jeden z najważniejszych gości na płycie – Zbigniew Preisner, odpowiedzialny za aranżacje partii orkiestrowych. Mrugnięcie okiem w stronę wodewilu cholernie ożywia ten numer i czyni go jednym z najciekawszych na płycie. Nie brakuje też „klasycznej” solówki Gilmoura. Wszystko się tu zgadza!

W kolejnym „A Boat Lies Waiting” pojawiają się kolejni ważni goście. Czy „gość” to dobre słowo? Nie ważne. To tu Graham Nash i David Crosby uzupełniają wokale Gilmoura. I to w tym numerze bardzo sprawnie pojawia się Gabriel. Nie tylko w roli klawiszowca. To nie koniec, jest i… Rick Wright. A to z „A Boat Lies Waiting” czyni epitafium dla przyjaciela. To prawdopodobnie ostatni tak wyraźny ślad w muzyce po zmarłym koledze z zespołu.

Największym jednak zaskoczeniem jest dla mnie (a jestem pewien, że nie tylko dla mnie!) kompozycja „Dancing Right In Front of Me”. Jazz na solowej płycie Gilmoura? Ależ tak! A będzie go jeszcze więcej… Nie dość, że to bardzo dobry kierunek i numer, to jeszcze wraz z leniwym „A Boat Lies…” stanowi świetne wprowadzenie do najważniejszego chyba utworu na płycie, jakim jest „In Any Tongue”. Numer wzorcowy dla Davida Gilmoura. Prostota, piękno i kunszt w jednym. I dobitne potwierdzenie pozycji autora w panteonie najwybitniejszych gitarzystów. Szkoda, wielka szkoda, że cała płyta nie jest właśnie taka.

Czy Gilmoura można by pomylić ze Stingiem? Można 🙂 Posłuchajcie „The Girl in The Yellow Dress” z lekko dostojnym kontrabasem i wokalem Gilmoura bardziej ze świata smooth niż rocka… Wow!

Czym jest „Rattle That Lock”? Dla Gilmoura ożywczym powrotem z jałowych poszukiwań. Dla fanów bardzo cenną i ciekawą płytą. Wreszcie. Dla każdego słuchacza – bardzo dobrze wyprodukowaną, stonowaną, momentami zaskakującą płytą. W dodatku pełną odniesień nie tylko do zespołu, z którym autor będzie zawsze kojarzony, choćby nie wiem co. Polecam. Bardzo dobra rzecz.

Polecane