Na dyskografii tego emce można polegać, bo zwykł zbierać śmietankę nowojorskich producentów, zapraszać mistrzów, którzy powinni mieć swoje katedry na uniwersytecie hip-hopu. Ma dobre flow i dobry głos, słyszalnie wypracowywane w czasach, kiedy w Wielkim Jabłku wykuwały się talenty na miarę Nasa. Nie serwuje ściemy. Z drugiej strony nie zaskakuje też specjalnie. Może gdyby wypuszczał płytę rok po roku byłoby czuć przesyt. Ale w takich odstępach czasowych? Proszę bardzo.
„Mega Philosophy” to jedenaście numerów, jak ktoś chce marudzić, że „tylko tyle”, odsyłam go do np. „Illmatica”. Co w nich? Obsesja prawdy, wyrażona już w intro, gdzie pod ciężki, zapętlony sampel fortepianu pada wers „moją złotą zasadą jest nie zostawiać po sobie kłamstwa”. Przekaz na tyle uświadamiający, dydaktyczny, że fani polskiego rapu piszczeliby z radości, zwłaszcza, że płyta może mieć też funkcję poradnika motywacyjnego. Ale też gospodarz nie zgorzkniał obrzydliwie, potrafi wziąć na warsztat tak trudne tematy jak rasa czy wolność i nie polec. „Tak naprawdę jestem zbyt skomplikowany dla dzieciaków na cracku / wywieram wpływ porównywalny do obrazów Basquiata” rapuje w „MARS”, tasując rymy nie gorzej niż goście – AZ, Redman czy Styles P, choć nagroda za najlepszy dwuwers wędruje w tym wypadku do Newark, po tym jak Reggie Noble rzucił, że jest niczym film, że jest wytwórnią Paramount i dlatego inni imitują go jak Weird Al. Nic to, Mega jest za to bezbłędny w „Industry” rzucając w stronę wytwórni bardzo konkretne oskarżenia i ilustrując je starannie wybranymi przykładami. Kiedy nawija „I elevate poetically, I`m incredibly deep” – wyolbrzymia, niemniej coś w tym jest. Tak dojrzały nie był chyba nigdy.
{reklama-hh}
Za stronę muzyczną w całości odpowiada Large Professor. Dobrali się z Cormegą w korcu maku, bowiem kariera Pro przebiega analogicznie – tu również mataczyły labele i na debiut gościa zaznaczającego swą obecność na klasykach Rakima, Nasa, Mobb Deep, Kool G Rapa, A Tribe Called Quest trzeba było czekać 10 lat. Cóż, choć od tego czasu zdarzyło się legendarnemu producentowi makabrycznie zamulić, zaś żadna warsztatowa rewolucja nie miała miejsca, bity są dobre. Patent na nie sprawia złudzenie prostego – mięsiste bębny i wyrazisty bas trafiają na delikatne sample, tylko że trzeba ręki wirtuoza produkcji ze złotej ery, żeby wykonać to z taką precyzją i idealnym wyczuciem groove. Uwaga, są przeboje! Na pewno zalicza się do nich klasyczny do bólu „MARS”, ale też „More” – posłuchajcie tej harfy, chórku, zgrabnie wplecionych bongosów. To poezja. W „Honorable” (gościnnie Rakwon) próbki smakują sosem teriyaki – RZA kiedyś zapewne takich szukał. „Rap Basquiat” sprawdziłby się u Tarantino, w jakieś mutacji westernu z kinem samurajskim. W „Home” partia gitary basowej wpuszczona jest tak, że brzmi jak grana na żywo. „Valuable Lesson” to piękna, koronkowa robota przy sekwencji sampli.
Za podsumowanie posłuży matematyka. Ukształtowany raper przemyślane zwrotki profesorska produkcja refreny dobre kiedy są nawijane i jeszcze lepsze zaśpiewane = dobra płyta. O ile ktoś nie ma szczerze dość rozwiązań sprawdzonych w latach 90.