Behemoth, od czasu wydania ostatniej płyty, zrobił największe postępy spośród wszystkich ekstremalnych metalowych kapel.
Każdy utwór kusi zawoalowanymi drugimi i trzecimi planami, gdzie dzieje się nie mniej, niż z przodu. Perkusyjny ostrzał doskonałego Inferno (doskonałego w rozumieniu „absolutnie bezbłędnego”), choć wciąż dominujący w większości kompozycji, nie jest już „nap***niem dla samego nap***nia”.
Po obrazoburczej przemowie wyryczanej na wstępie, „Daimonos” zaczyna się spokojnie, jak na nich. A w pierwszych sekundach przed rozpędzeniem się tej machiny zniszczenia, słychać nawet gitarę akustyczną. Później jest niby tak, jak zwykle, ale w refrenie pojawia się zatrważający chór, jak u Karla Orffa, a solówki gitarowe mają wręcz coś z wirtuozerii. Drugi, „Shemaforash” (co po hebrajsku oznacza „Imię”, które znał tylko Baal Shem – Mistrz Imienia, i do dziś podobno zakazane jest wypowiadanie go w Izraelu. Behemoth będzie grał tam koncerty po wakacjach…) nadal opiera się na szkielecie ultra-szybkich partii perkusji. Ale ponad nimi znajduje się też gitarowy motyw, który na długo zostaje w głowie, tak jak rozpaczliwe westchnienie, wyjątkowo „grającego” przerażonego, a nie – jak zwykle – przerażającego Nergala. W trzecim na płycie, singlowym „Ov Fire And The Void” (do którego powstało też video) wszystko jest wywrócone do góry nogami! Behemoth nagrał przebój. Koncepcja zmiażdżenia melodyjnego wstępu, jak w „At the Left Hand ov God” z „Apostasy”, została rozwinięta w dojrzalszy sposób. Instrumenty klawiszowe (tak!) i monumentalne partie gitar ścierają się z powstrzymywaną przez niemal cały utwór perkusyjną nawałnicą. Wszystko w tym kawałku zachwyca. Nawet ścieżki basu, na które w tak intensywnej muzyce często po prostu trudno zwrócić uwagę, Orion zagrał w końcówce obok gitar, na lekkim przesterze, a miksujący całość Colin Richardson uwypuklił. Tak, ten Colin Ricardson, od Slipknota, Machine Head i Sepultury. Mastering z kolei, to robota Teda Jensena, którego ostatnio wynajmowali m.in. Metallica i AC/ DC.
Nie zepsuję wam niespodzianki i nie opiszę pozostałych utworów. Zdradzę tylko, że jest jeszcze bardziej różnorodnie, a Behemoth zwalnia na długie chwile, co jeszcze bardziej potęguje intensywność dynamicznych fragmentów. I że nie poznacie Maleńczuka w melodeklamacji z końcówki „Lucifer” (także śpiewanego po polsku, co Nergal robi po raz pierwszy od lat). Wreszcie, że będziecie siedzieli po nocach ze słuchawkami na uszach, żeby posłuchać „Evangelion” jeszcze raz i jeszcze, i znów… Bo Behemoth bardzo zbliżył się do doskonałości.