Abel – „Hannibal”

Nowoczesny prymitywizm.

2016.03.21

opublikował:


Abel – „Hannibal”

Ramę dla drugiej solówki Abla wyznaczają dwie nazwy własne. Pierwsza pojawia się w „Koronie”: „Moja korona, moja pasja, przyjemność króla/ Chyba malował ją Basquiat, chodzę po brudnych ulicach małego miasta”. Drugą z kolei jest tytułowe „Lascaux”. Gospodarz dwukrotnie nawiązuje do sztuki prymitywnej. Na początku punktem odniesienia jest nowojorski ekspresjonista, Jean-Michel Basquiat. Później porównuje swoją twórczość do znikających prehistorycznych rysunków z francuskiej jaskini w Lascaux.

Nie wiem, czy to symetryczne zestawienie – w końcu „Korona” to numer dwa na płycie, a „Lascaux” to utwór przedostatni – było zaplanowane. Jak można wnioskować po tytule, Ablowi pewnie bardziej zależało na metaforze Hannibala, błyskotliwego seryjnego mordercy, który w bezpardonowy sposób wychodzi naprzeciw rzeczywistości i muzycznemu środowisku, „pożerając” słabych MC`s. W porządku, to porównanie też nieźle pracuje w kontekście płyty, bo Abel bywa brutalny i piekielnie inteligentny jednocześnie.

Ale nie przekreślałbym wątku prymitywizmu, który może w tym wypadku pełnić funkcję uzupełniającą. Bo Abel się nie patyczkuje. Nazywa wiele rzeczy po imieniu, a jego mocny, pewny siebie głos tylko sprzyja tego typu narracji – by mówić, jak jest. Jest prymitywny w tym sensie, że w dobie barokowego, wymuskanego, uginającego się od rzekomej erudycji hip-hopu świadomie wybiera prostsze środki przekazu. Ta świadomość jest jednak kluczowa. To ona sprawia, że Abel bywa prymitywny (w sensie: bezpośredni i surowy), ale nigdy nie jest prymitywem (głupi). To dzięki niej udaje mu się pisać takie skuteczne wersy jak te: „Państwo tłumi agresję, nawołuje do rozmowy/ I tak dobrym argumentem jest kilka kul gumowych/ Wpadasz w kozi róg, gdzieś na szczycie Golgoty/ A narodowe dobro to sierpowy Gołoty/ Sport? Spoko! Każdy swoją wenę ma/ Kiedyś zwykły dresiarz, dziś to fighter MMA”. W ogóle cała „Agresja” świetnie porusza się między czarno-białymi obrazami nienawiści rodem z filmu Kassovitza a pokojową, antyprzemocową wymową całości.

Jest to więc rap, który czerpie swój materiał z ulic, a nie z Chomikuj.pl – to już dużo. Szkoda, że przy okazji nie udało się Ablowi okiełznać innego demona polskiej sceny, czyli rozgadania. Tu wszystko łączy się ze wszystkim, własne przechwałki z krytyką kolegów, erudycyjne nawiązania z opisami brudnych miast. Jeśli chodzi o technikę, wersy są spięte w profesorski sposób. Ale na gruncie treści często się ze sobą nie łącza. Chciałoby się, by gospodarz lepiej kontrolował ten przepływ wątków. W obecnej sytuacji brzmi to, jakby nawijał jedną i tę samą zwrotkę.

Nie będę jednak narzekał, bo płyta jest wystarczająco krótka i dobrze zrównoważona udanymi gościnnymi występami, by słuchać jej z przyjemnością od początku do końca. Olbrzymia w tym zasługa producenta, Brata Jordaha. Powiedzieć, że porusza się on po terytorium nowoczesnego rapu, to nie powiedzieć nic. Rzecz w tym, że to muzyka, której nie sposób porównać z niczym innym w Polsce. Mamy nad Wisłą kilku specjalistów od modnego grania – SoDrumatic, Matheo, Sherlock, by wymienić tylko tych trzech. A jednak Brat Jordah w niczym ich nie przypomina. To zupełnie odmienny lot. Jasne, bywa, że zbliża się do czystego, chamskiego trapu, lecz na ogół jego skojarzenia – bogate, ale nienarzucające się tło w aranżacjach – oraz fantastycznie brzmiące, mocne bębny zamykają drogę do jakichś bardziej szczegółowych porównań. Jest przy tym ta muzyka cholernie konsekwentna, skrojona jakby pod surowy i świeży zarazem warsztat gospodarza. Może to dobrze, że brakuje tu takich odlotów, jakie zdarzały się na „Ostatnim Sarmacie” (wszystkie te ludowe, knajpiane elementy), a każdy melodyjny zaśpiew jest zniekształcany przez autotune’owe modulacje.

Dwa lata po premierze „Ostatniego Sarmaty” Abel po raz kolejny na przełomie zimy i wiosny gwarantuje sobie wysokie miejsce w rankingu najciekawszych płyt roku.

Polecane