W czasie swego debiutu podejrzewana o braki wokalne, potem sama określająca się jako: „stworzona, by jej nienawidzić”, z roku na rok stawała się Lana Del Rey artystką, której nie warto ignorować. Co więcej – niemal dekadę od premiery swojego pierwszego singla „Video Games” – ma ta urodziwa Amerykanka dziś w swoim portfolio aż siedem studyjnych płyt. A ta najnowsza, czyli „Chemtrails Over The Country Club”, okazuje się jej najlepszym wydawnictwem.
SPRAWDŹ TAKŻE: Lana Del Rey w piątek wydała płytę i już zapowiedziała kolejną
Okazuje się płytą tak fantastycznie spójną, klimatyczną i muzycznie równą, że aż odbierającą wszelkie argumenty najbardziej zajadłym krytykom 36-letniej wokalistki. To znamienne, że w pojawiających się recenzjach jej nowego krążka wciąż przewija się nuta zaskoczenia. A także wyczuwalne, między wierszami, niedowierzanie. Można by je ująć słowami: „ładna, w miarę zdolna, ale że było ją stać na nagranie tak dobrego materiału”? Te krzywdzące na wielu płaszczyznach opinie wynikają może trochę z ignorancji słuchających i piszących, może z pewnego pandemicznego zmęczenia otaczającym nas światem. Jego konsekwencją jest brak możliwości dłuższego skupienia się na czymkolwiek. Bo tak jak skrolujemy Facebook czy Instagram w naszych smartfonach, tak chyba również coraz częściej skrolujemy nasze życie. I przegapiamy rzeczy ważne, mądre i piękne. Takie jak siódmy krążek Lany.
A tej płyty nie warto przegapić. Przede wszystkim dla jej niezwykłego klimatu, osnutego na onirycznych, zwiewanych, a nierzadko również hipnotycznych melodiach. Porównywana coraz częściej do Taylor Swift – a to przez dobór producenta (Jack Antonoff), a to repertuaru mocno czerpiącego z amerykańskiego folkloru – mnie chyba częściej Lana przypomina sposobem śpiewania na „Chemtrails…” Kate Bush. Najmocniej słychać to w „Let Me Love You Like A Woman”, ale takich sennych, powłóczystych ballad jest tu znacznie więcej, by wymienić „For Free” –zaśpiewaną z gościnnym udziałem Zelli Day i Weyes Blood. Są też echa alt-country, jak w „Tulsa Jesus Freak”, jest też wokalna narracja partii chórków w „Not All Who Wander Are Lost”. Ale już absolutnie największym zaskoczeniem wydaje się nieco mroczniejszy – zgodnie z tytułem – „Dark But Just A Game”, który pulsuje miękkim trip-hopem. Niczym piosenki Hooverophonic, Mono czy Martiny Topley-Bird.
W warstwie tekstowej nie ma zaskoczeń, bo Amerykanka znów sięga po miłosne historie, z tym, że nie są to romanse z happy endem. Jest słodko-gorzko, uczucie nie zawsze bywa odwzajemnione, za to sporo jest tu wersów o zazdrości, zaborczości, rozstaniach i powrotach. I tak jest prawie do połowy płyty, bo w „Let Me Love You Like A Woman”, w którym następuje nagła zmiana i wokalistka zmienia front. Nagle z kobiety potrzebującej miłości, zmienia się w silną i niezależną Power Girl. Ten mocny, feministyczny twist zaskoczy najbardziej tych, którzy kilka lat temu zaszufladkowali Del Rey – na podstawie kilku wypowiedzi oraz piosenek o dziewczynach z prowincji – jako antyfeministkę. Nie przypadkiem jednak to właśnie kobiety – silniejsze psychicznie od mężczyzn – nagrywają najlepsze popowe płyty czasu pandemii – by wymienić Taylor Swift, Arianę Grande, Dua Lipę, Selenę Gomez, Ellie Goulding czy Halsey. Lana Del Rey ze znakomitym materiałem z „Chemtrails Over The Country Club” idealnie wpisuje się w ten dziewczyński nurt.
Artur Szklarczyk
Ocena: 4/5
Tracklista:
1. White Dress
2. Chemtrails Over The Country Club
3. Tulsa Jesus Freak
4. Let Me Love You Like A Woman
5. Wild At Heart
6. Dark But Just A Game
7. Not All Who Wander Are Lost
8. Yosemite
9. Breaking Up Slowly
10. Dance Till We Die
11. For Free