Na scenie sam, za okrojonym zestawem perkusyjnym. Z gitarą jedną, drugą, czasem z banjo, jakieś przeszkadzajki i mały efekt, którym zapętlał sam siebie, wzbogacał lub wywracał na lewą stronę swoje „Antyszanty”. Mały kameralny koncercik, jeden z czterech w minitrasie promującej solówkę Spiętego, ale jeden z najlepszych jakie widziałem w ostatnich miesiącach. Jestem pod wrażeniem gigantycznym.
Doczekaliśmy się wreszcie na naszej scenie muzycznej kolejnego artysty, jak nie przymierzając za wysoko – Lech Janerka – który nie musi nikomu niczego udowadniać. A w poniedziałek czwarta płyta macierzystej formacji. Jestem spokojny.