fot. P. Tarasewicz
Wiosną dotarły do nas niepokojące wieści na temat związku Kozy z jego partnerką Nadią. Kobieta poinformowała, że była molestowana przez rapera, a ten potwierdził, publikując oświadczenie, w którym przyznał:
– Pijany w tramwaju próbowałem ją dotykać, skończyłem w momencie, kiedy się przesiadła. Myślałem, że odmawia wtedy dla zabawy. Jestem złą i manipulatywną osobą, zamierzam zawiesić swoją działalność i pójść na terapię. Nie jestem gwałcicielem.
Niedługo później Koza usunął oświadczenie ze swojego profilu, co spotkało się z komentarzem ze strony byłej partnerki.
– To smutny akt tchórzostwa i próba zacierania śladów ze strachu przed konsekwencjami swoich czynów (a te konsekwencje są całkiem proporcjonalne). Jedyne jednoznaczne oświadczenie znika po mniej niż miesiącu. Bummer – pisała Nadia Woronin.
Teraz Koza, który po kilku miesiącach ciszy wrócił do publikowania nowych utworów, ponownie porusza temat, stwierdzając, że „nigdy nie chodziło o żadne molestowanie”. Raper opublikował oświadczenie, w którym tłumaczy, że sprawa „urosła do rozmiarów przemocy ze szczególnym okrucieństwem” za sprawą internetu, pisze również, że związek jego i Nadii był toksyczny. Poniżej znajdziecie pełną treść posta opublikowanego przez Kozę. Nie ingerowaliśmy w tekst w żaden sposób, nie skracaliśmy go, by nie być posądzonymi o próbę przeinaczania go i zmieniania jego wydźwięku.
– Dobrze kochani, może najwyższa pora się wypowiedzieć. Molestowanie, którym zapełniacie mi DMy i komentarze od kilku miesięcy było dwukrotnym dotknięciem w miejsce intymne mojej byłej dziewczyny wbrew jej woli. W waszych oczach urosło to do rozmiarów przemocy ze szczególnym okrucieństwem. Odpowiedź? Internet.
Wbrew waszym wyobrażeniom ta sytuacja nie wydarzyła się na końcu mojego związku z N., właściwie odbyło się to na samym początku. Szokujące, ale przecież ofiary mogą popadać w uzależnienie wobec swoich oprawców.
Tyle, że nigdy nie chodziło o żadne molestowanie. Przez 10 miesięcy byliśmy ze sobą w toksycznym związku: ja dawałem jej fałszywe poczucie bezpieczeństwa, kłamiąc, że żywię do niej uczucia. W zamian ona oferowała mi dozgonne przywiązanie i traktowała jak potencjalnego życiowego partnera. Wraz z kolejnymi przykładami mojego niezaangażowania jej narracja zaczęła się burzyć, co kończyło się całonocnymi kłótniami, podczas których niejednokrotnie stosowała wobec mnie przemoc fizyczną, rzucała przedmiotami, niszczyła całe pokoje. Po wszystkim zawsze sprzątałem, przytulałem ją, zapewniałem, że wszystko jest dobrze i że dalej ją kocham.
Średnio raz na kilka tygodni próbowałem to skończyć – zawsze z tą samą reakcją: błaganiem o pozostanie przy niej i sugestiami, że to zły czas na takie decyzje i że może się to dla niej źle skończyć. Zostawałem.
Czując się jak w klatce próbowałem sobie udowodnić, że dalej jestem tak samo wolny jak byłem. Zdradzałem, ignorowałem ją, starałem się podsunąć jej pod nos jakikolwiek powód, żeby z własnej woli to skończyła.
Nigdy nie przyznałem się przed nią do zdrady. Wtedy wmawiałem sobie, że to mogłoby doprowadzić ją do zrobienia sobie krzywdy – faktycznie byłem tylko spietranym przed konsekwencjami chłopcem, podtrzymywałem więc iluzję.
W międzyczasie stałem się maskotką lewicowych mediów, mogłem łatwo trafić na nagłówek gazety wyborczej mówiąc coś w stylu: „Kobiety mają prawo uprawiać seks bez zobowiązań”. Młodzieżówce Razem czy Dziewuchom to wystarczyło.
W dniu, kiedy ostatecznie zebrałem się na zakończenie relacji z N. zostałem poinformowany, że zamierza zrujnować mi karierę. Byłem po miesiącu spędzonym z nią w jednym pokoju, miesiącu burd i udawanych łez z powodów zarówno sensownych jak i zupełnie absurdalnych. Byłem zupełnie zdezorientowany, chciałem, żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło. Przyznałem się do wszystkiego, a licząc na załagodzenie sprawy napisałem nawet oświadczenie z „przeprosinami” dla moich oszukanych fanów.
Nie myślałem logicznie, nie rachowałem tego jako najbardziej korzystnego PRowo ruchu – chciałem po prostu mieć to za sobą, wyjechać do Brazylii albo zapaść się pod ziemię.
Miałem do wyboru: przyznać się, albo toczyć bój oparty na wyciąganiu publicznie brudów z nienawidzącą mnie byłą dziewczyną popieraną przez środowiska feministyczne z Mają Staśko na czele.
Przez kilka miesięcy siedziałem zamknięty w pokoju czytając artykuły na temat mojej hipokryzji i dostając wiadomości o tym, że z jednego molestowania zrobiło się pięć i osiem, a ja jako potencjalny predator seksualny powinienem iść do więzienia.
Poszedłem na terapię i dalej w niej uczestniczę, zresztą bez niej pewnie dalej leżałbym zalany w trupa pod stosem kołder.
Żyję dobrze, bo pomimo tego wszystkiego dalej znaleźli się wokół mnie ludzie, którzy chcieli mi pomóc.Chciałbym zaznaczyć jedną rzecz: nie czuję się winny wobec nikogo poza N. „Sprawiedliwość społeczna”, która miała być dla mnie wymierną karą zmieniła się w niekończący się lincz, którego jedynym celem miało być doprowadzenie do mojego zniknięcia z rzeczywistości. Wasze powtarzające się komentarze nie dowodzą odwagi obywatelskiej, a są wyrazem perwersyjnej satysfakcji czerpanej z posiadania „moralnej racji” nad drugim człowiekiem.
To mój ostatni komentarz w tej sprawie. Wiem, jak traumatyzujące może być czytanie tego dla N, do której oczu na pewno owo oświadczenie dotrze, dlatego proszę nielicznych z was, którzy jeszcze są moimi fanami o zostawienie jej w spokoju.
Miłego wieczoru.