Od autora: w tekście, na prośbę Natalii, znajdują się skreślenia. To kompromis między autoryzacją, a chęcią zachowania wiernego zapisu rozmowy. Skreślone słowa można podczas lektury pominąć.
***
– Przeczytaj to, proszę.
(Natalia zaczyna powoli czytać podaną jej kartkę)
Siedzi przede mną dziewczyna, kobieta, której powiedziałem kiedyś, przy okazji premiery „BWB”, że nosi układ nerwowy na wierzchu. Obdarzona fantastycznym głosem, nie odkryta przez mainstream… a może unikająca go? A może nie, bo objawiła się szerszemu gronu odbiorców chwytając za gardła w Voice of Poland (wygrała II edycję). Polska Janis Joplin albo nie. Zanurzona w bluesie, zanurzona w muzyce i teatrze po uszy. Trudno powiedzieć w czym bardziej. Przenikliwie opisująca rzeczywistość, porywająco interpretująca klasyków rocka, sugestywna na deskach teatru, aż do bólu. Jej prawdziwego bólu.
(Tu wydaje z siebie coś jakby cichy śmiech. Krótka pauza. Rusza dalej, ale wolniej jeszcze.)
Laureatka, wariatka. Z tu i (nie)teraz. Sukces i sławę chyba ma gdzieś. Przyczajona, skupiona. Za chwilę zaatakuje ponownie. Zdeterminowana i wyluzowana. Jaka jest naprawdę? Siedzi i czyta na głos te słowa.
(Cisza.)
– Skomentujesz to?
– Taak. Absolutnie się z tym zgadzam. Wydaje mi się, że taki mam typ natury. Czasem muszę wyjść na wierzch, pojawić się i sprawdzić, jak normalni ludzie reagują na mnie. Ludzie w swoim ogóle, bo nie kategoryzuję ich. Muszę sprawdzić ich pierwszą reakcję i jeśli jest ona prowokująca do rzeźbienia, do brnięcia dalej w temat, to wtedy zostaję przy nich i dbam o to, żeby jak najdłużej docierać do nich. Ale równolegle w swojej naturze mam potrzebę schowania się przed wszystkim i ponazywania od nowa wszystkich spraw i doświadczeń. Często są to sprawy bardzo podobne do tych poruszanych w twórczości. Te same sfery emocjonalne, np.: miłość – złość. Po każdym schowaniu się powrót do odbiorcy staje się dla mnie coraz bardziej konkretny i coraz prostszy.
– Co masz na myśli mówiąc, że powrót do odbiorcy staje się dla ciebie coraz prostszy?
– Jest pełniejszy o wcześniejsze doświadczenia, które coraz silniej odkładają się w organizmie. Nie jest to tak, jak miałam za szczeniaka, że myślałam: może ten temat kiedyś wróci, może nie… Teraz pojawia się odpowiedzialność i ciekawość, która przychodzi z wiekiem. I pewność, że wszystko jednak wraca.
– Mówisz o relacji z odbiorcą jako twórca. Ale to nie jest tak, że jako twórca nie bywasz też odbiorcą. Zanim zaczęliśmy tę rozmowę rozmawialiśmy o muzyce i wtedy pierwszy raz poznałaś Hugo Race`a, pierwszy raz słuchałaś jego utworów. Przyznałaś, że zrobiły na tobie kolosalne wrażenie. Czy takie doświadczenia – Sikora jako odbiorca – wpływają na Sikorę nadawcę?
– Absolutnie tak. Po tym co mi pokazałeś (kilka utworów Hugo Race and The True Spirit – przyp. AR), czuję się spokojniejsza. Mam poczucie, że nie jestem sama. I to jest dobre uczucie. W takich sytuacjach, w których trafia do ciebie osobowość artystyczna, nie wymyślona tylko autentyczna, z krwi i kości, to ja jestem, kurwa, spokojniejsza, że nie jestem sama. Nie jesteśmy sami. Czuję wtedy, że tworzenie nie zależy od miejsca, w którym jesteś lub musisz być, tylko od miejsca, które w sobie nosisz. To jest genialne.
– Poczekaj, ale ty w ogóle nie znasz tego gościa. Hugo Race`a usłyszałaś pierwszy raz kwadrans temu.
– W ogóle!
– Ale poprzez pryzmat tego, co z uwagą i w skupieniu przesłuchałaś, tych kilku utworów, wykreował ci się jakiś jego obraz. Może wykrzywiony? Spróbuj proszę scharakteryzować, opisać, kim jest Hugo Race? Jakim jest człowiekiem? Tylko na podstawie tych kilku utworów.
– Mam wrażenie, że jest to człowiek szalenie skoncentrowany na tym, co odbiera, co spotyka w świecie. Jeśli nie on, to jego duch jest w ciągłym ruchu. Ruch nadaje mu rytm. To jest jego puls. Taka jest jego natura, by być w ruchu. I on cię w ten swój puls porywa. Poza tym, ewidentnie ten koleś kojarzy mi się z drogą, z wędrowaniem, z przemieszczaniem. A to jest najprostszy skrót do energii. To jest genialna kombinacja, bo on jest w zgodzie z tym, co jest naturalne. On ma się przemieszczać. W ten sposób czuje, że żyje. Bardzo witalny gość.
– To teraz wyobraź sobie, że sama, jako artystka, jesteś postrzegana przez ludzi tylko przez pryzmat tego, co robisz. Ludzie nie znają ciebie, nie wiedzą, co ci siedzi w głowie, ale projektują sobie jakiś obraz ciebie po zapoznaniu się z płytą „Bezludna Wyspa Bluesa”.
– Yhm.
– Potrafisz sobie wyobrazić, co to jest za obraz? I jak bardzo jest on wykrzywiony? Jak bardzo fałszywy?
– Tak. Chyba potrafię. Chyba, bo mam przecież inne pojęcie dystansu w tym przypadku. Mam wrażenie, że ten dystans to się właściwie dopiero teraz pojawia, wcześniej był znikomy.
– Dystans do samej siebie?
– Do „BWB”, które jest rzeczywiście zapisem moich duchowych wędrówek sprzed paru lat. Mnie nie boli to, że czasami, kiedy sobie włączam tę płytę, to mnie… zaboli. Bo w tej płycie nie ma podtekstów niedobrych. To są konkretne jazdy. Natomiast mam świadomość, że oceniana jedynie przez pryzmat tego materiału, mogę być widziana jako ktoś kompletnie pokręcony. Taki duch, którego coś wywróciło do góry nogami. Ostatnio jak sobie myślałam o tej płycie, to stwierdziłam, że była ona swoistym eksperymentem ekspresji ducha. Na ile ten duch może krzyczeć, łkać, prosić? Tylko nie ma w tym żadnej kalkulacji i dlatego ja się tego nie boję, chociaż kilka razy słyszałam, że można się wystraszyć słuchając „BWB”. Ale ja osobiście się tego nie boję, bo dotyczy to czegoś prawdziwego. Po prostu. Ale wracając do pytania – tak, autor „BWB” jest postrzegany jako ktoś kompletnie wykrzywiony, taki powykręcany (śmiech).
– Mówiąc o sobie „ktoś kompletnie powykrzywiany”, masz na myśli to, jak ty sama siebie odbierasz, czy to jak jesteś odbierana przez odbiorcę?
– Jak ja sama siebie. Widzisz, ja nie lubię o czymś głośno mówić, dopóki mi to coś kości nie dotknie, aż się we mnie nie zasiedzi…
– …nie stanie się prawdziwe?
– Tak właśnie. Wtedy czuję, że już nikogo się tym nie skrzywdzi. Że zareagują na to tylko ci ludzie, którzy już takie stany przeżyli, a całej reszcie to niczego w ich myśleniu nie zepsuje. Ewentualnie sprowokuje do wrażliwszego odbioru pewnych spraw. Tym torem idę.
– A odpowiedziałaś kiedyś sobie sama na pytanie, co ciebie ukształtowało? Co spowodowało, że jesteś właśnie taka? Co cię pokręciło?
– Pamiętam, że od dziecka sprawiało mi trudność przebywanie w dużej grupie ludzi. Żłobek, przedszkole, szkoła – to były problemy. Nie miałam żadnej tarczy obronnej, a wszystko silnie odbierałam.
– Czułaś to będąc już małym brzdącem, który dopiero co przestał robić w pieluchy?
– Yhm. To było jeszcze zdeterminowane tym, że miałam silną potrzebę troszczenia się o moją o pięć minut młodszą siostrę. Bo jest troszeczkę delikatniejsza ode mnie, ma słabszą konstrukcję psychiczną, w sensie odporności. To było coś, co od maleńkości kazało mi myśleć o sobie jak o stróżu najbliższej mi osoby. Towarzyszyła temu również potrzeba przetrwania. Często czułam tak: nie chcę być w miejscu, w którym jestem, chcę przetrwać i wrócić do swojej „wolności”. A wolność od dzieciaka to był dla mnie ruch. Jak tylko nauczyłam się jeździć na rowerze, to trudno było mnie z niego ściągnąć. To był mój azyl. Tak jak woda, w której potrafiłam „wypływać” wszystkie emocje. Kilometry przepływałam na basenie. I to mi zostało do dziś.
Pamiętam też, jak byłam z moją siostrą i tatą w sklepie. Byłyśmy jeszcze zupełnymi maleństwami i ja się wtedy zapodziałam. Kiedy zorientowałam się, że zostałam sama, to tak jak stałam, tak usiadłam i zaczęłam drzeć ryja – dlaczego mnie tu zostawiono? Pomocy! Wokół dużo ludzi, ale jak ktoś chciał mi pomóc, to reakcja była jedna – Nie! Zostaw mnie! Tylko mój tata i moja siostra! Taki to był mój wykręt i nie umiem do końca wyjaśnić, dlaczego akurat tak się zachowywałam. Nie wiem tego. Mówię o tym, bo to przekłada się na sposób, w jaki ludzie mnie odbierają.
– Przecież takich zdarzeń z dzieciństwa, której kształtują nas na całe życie, musiało być więcej…
– Utkwiła mi też mocno taka scena. Bal przebierańców w przedszkolu. Wszyscy się poprzebierali. Dziewczynki za postaci z bajek, a chłopcy za bohaterów komiksów lub Indian. A ja stwierdziłam, że przebiorę się za Bruce`a Lee. Bo od dziecka byłam jego fanką. Dziś też. I z tego balu przebierańców zapamiętałam, jak wszyscy na mnie zareagowali. A co to jest?! O jeezuuu. To ja wtedy przyjęłam pozę Bruce`a Lee i tak stałam i patrzyłam na wszystkich, a wszyscy patrzyli na mnie. Stałam tak, aż nie dostałam gorączki. Chyba ze 40 stopni. Rozchorowałam się i następne trzy dni spędziłam w łóżku. Rozchorowałam się na balu gapiąc się na dzieci, które moim zdaniem źle na mnie zareagowały. Wyrzuciły mnie poza nawias. Poza cały obieg. Zostałam sama. Zostały mi też drzwi wyjściowe na korytarz. Ale myślenie dziecka w stylu – Nie, nie, jesteś Bruce Lee i będziesz na to patrzeć, nie wyjdziesz okazało się silniejsze od potrzeby ucieczki. Coś kazało mi tam stać i na nich patrzeć. To było słabe. Chyba wtedy złapałam poza chorobą jakąś paranoję, którą wyprostowali mi dopiero tato z mamą. Bo w tej relacji zawsze najprościej było rozwiązywać takie problemy.
Dziś widzę, że dzięki takim przygodom scena stała się dla mnie wolnością. Na niej czuję bezpieczeństwo. Wiem, że nawet kiedy coś mi się na niej stanie, to będzie fair, bo będzie to na scenie. Czuję bezpieczeństwo dawania energii w tej relacji.
– Ale to jest straszny paradoks, to o czym mówisz. Ponieważ mówiąc o rzeczach, które cię ukształtowały w dzieciństwie, mówisz z pozycji osoby, która potrzebowała wycofania, alienacji. Natomiast akt wyjścia na scenę jest tego kompletnym przeciwieństwem.
– To jest niesamowite. Bo jest coś takiego jak wstyd. Uważam, że wstyd jest super sprawą. Jeżeli ludzie nie mają wstydu, to to jest bzdura. To co to za ludzie są? U mnie wszystkie decyzje wyjścia na scenę poprzedzone były długimi rozmowami z samą sobą. Każde wyjście na scenę, czyli decyzje o wzięciu udziału w Szansie na Sukces, The Voice of Poland. Takie sytuacje, w których nikt niczego się nie spodziewa, więc oto ja sobie teraz pozwolę. To, że miałam z tyłu głowy poczucie, że materiał, z którym wychodziłam na scenę, dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Dawał mi prawo, że mogę to zrobić, czyli wyjść na scenę. Dawał poczucie, że nie łamię najświętszych spraw w ten sposób. Czyli że Janis by się na mnie nie obraziła ani wcześniej TSA czy Stan Borys. To było źródło poczucia bezpieczeństwa i przepustka na scenę. To o czym teraz opowiadam, to są najtrudniejsze próby z samym sobą. To wszystko jest poza reżyserem i całą otaczającą cię sytuacją. To jest samodzielne budowanie sobie korpusu, pancerza, który i tak w sumie zniknie w pierwszej sekundzie występu. W chwili kiedy zaczniesz być odbierany.
To tak, jak z „Cry Baby”, kiedy pojawił się odbiór tego wykonania. Bardzo szybki i szeroki. Po tym wieczorze, kiedy poleciało to w telewizji i każdy mógł to zobaczyć, zadzwonił do mnie mój tata. Ja czułam, że podczas tych przesłuchań w ciemno dokonałam czegoś. I zaczynałam to przeżywać. I wtedy zadzwonił do mnie tata i powiedział: idź spać i dopiero rano sobie odpal Internet. Tak też zrobiłam. Jak rano zobaczyłam ten „odbiór”, tę masę wyświetleń, te komentarze, to ja nie miałam żadnej, kurwa, radości w sobie! Ja miałam strach, to mnie sparaliżowało. Zaczęłam się zamykać w sobie, ale tata mnie złapał i nie pozwolił na to.
Gdyby nie było takich ludzi jak mój tata, to mogłabym się w siebie zapaść i zniknąć. Z jednej strony coś ciągle każe mi o coś walczyć, a z drugiej jest strony ten strach, że ktoś podejdzie zbyt blisko, wlezie we mnie…
– Strach przed obnażeniem się?
– Tak, mam w sobie strach przed obnażeniem się duchowym, prywatnym, osobistym. O! Tu mam takie obawy. Bo kiedy pożegnam się na scenie ze wstydem dotyczącym danej sprawy, to jest gites. Ale w życiu prywatnym jest mi bardzo ciężko tak funkcjonować. Ciężko jest mi zwłaszcza zanim pojawią się te pierwsze komunikaty zwrotne od ludzi. Oczywiście radzę sobie jakoś z nimi, ale to później mocno odchorowuję. To nie jest tak, że to spływa po mnie.
– Wybacz intymne pytanie… Ten moment, kiedy schodzisz ze sceny po takim akcie obnażenia się, jak Szansa na Sukces czy Voice of Poland albo wyjście na deski teatru po raz pierwszy, z premierowym materiałem, to po nim w końcu następuje taka intymna chwila, kiedy wreszcie wracasz do siebie, do tej swojej nory, azylu, sama ze sobą.
– Tak.
– Co się wtedy dzieje? Ulga, strach? Poczucie zwycięstwa? Euforia?
– Wracam do siebie i bardzo długo tkwię w ciszy. Staram się nie odbierać żadnych komunikatów. Żadnych SMS-ów. To jest moment, w którym decyduję się na absolutną ciszę. Jest ze mną mój pies i to z nim zaczynam sobie gadać. Mój łeb nie wraca jeszcze z występu. Samej chwili bezpośrednio po zejściu ze sceny nie pamiętam. Nie powiem ci, jak to jest. Później następuje rodzaj analizy. Klatka po klatce. Analizuję zwłaszcza te chwile, w których nastąpiła zmiana ciśnienia. Stało się coś istotnego. Staram się zrozumieć, jak blisko zbliżyłam się do sensu tego, z czym wychodziłam na scenę.
– Poczekaj, co ty analizujesz? Analizujesz Sikorę – artystę, czy analizujesz Natalię, dziewczynę, która ma swoje życie, ma swój krąg osób bliskich i dalszych, która musi pójść do sklepu, zmyć naczynia.
– Cholera. Niestety mam tak, że analizuję i to, i to. Analizuję bardzo siebie w tym. Siebie.
(Cisza.)
– Siebie.
– Nie ma takiej opcji, aby oderwać brudny plaster od ciała. Oderwać artystę od osoby prywatnej? To jest tak mocno sklejone?
– To się coraz silniej zażera.
– To jest prosta droga do obłędu. Robisz sobie krzywdę.
– Pewnie tak. Tylko, kurrrwa, na razie wyciągam wnioski z tego, co robię na scenie. Może trochę inaczej jest, kiedy mówimy o doświadczeniach teatralnych, ale i tak cały strumień zawsze jednak leci przeze mnie. Pytam się, jaki to był dzień? Jaki to miało wpływ na mnie? I jaki to miało wpływ na to, co stało się na scenie? Takie koło zataczam.
– Zacierasz granicę między życiem zawodowym. a życiem prywatnym. Między sceną. a dywanem w sypialni.
– Nooo… Ala ja nie za bardzo się tym osobistym życiem przejmuję. Bardzo lubię uczestniczyć w zaskakujących sytuacjach, bo ma to wymiar przygody. Natomiast na takie życie „na co dzień” nie bardzo zwracam uwagę.
– Zwróciłaś uwagę na to, że np.: wszyscy artyści z tzw. Klubu 27 mieli problem z tym, że nie wiedzieli, gdzie kończy się scena, a zaczyna życie prywatne. Prawdopodobnie to ich gubiło.
– Kurde. Faktycznie. Tam jest zgubienie. Nie wiem co jest przed zgubieniem. Czy jest jakiś sygnał ostrzegawczy. Uważam, że gdybym miała życie osobiste gęste, zatłoczone, to przeszkadzałoby mi to w duchowej koncentracji, która towarzyszy wyjściu na scenę, w wejściu w to sceniczne poczucie bezpieczeństwa, w wolność. Obawiam się, że z moim charakterem takie prywatne życie w stylu związek, dzieci, jakieś dziwne obowiązki, zaburzałoby mi równowagę między funkcjonowaniem na scenie, a kontaktem z publicznością. Tak to czuję.
– Jeśli ustaliśmy, że u ciebie tej granicy między sceną a życiem prywatnym nie ma, to – nie rozum mnie źle – czy ty potrafisz usiąść przy kawie i papierosie z Janis? Czy ty się z nią zaprzyjaźniłaś? Czy to jest twoja kumpela teraz?
– Tak, zakumplowałyśmy się. Nigdy tak nie miałam i nie mam z rówieśnikami. To ciekawe. Bo przecież rozmawia się i funkcjonuje w grupie rówieśniczej. A ja… np. z Janis Joplin, w której postać się wcielam.
– To dosyć ryzykowne. Znasz historię pana, który się nazywał Bela Lugosi?
– Nieeee…
– Lugosi na początku lat 30. minionego wieku wcielił się w tytułową rolę wampira, księcia Draculi, w filmie Toda Browninga „Dracula”. Tą kreacją zyskał sławę. Później występując w innych horrorach utrwalił wizerunek stworzony w „Draculi”, zagrał go zresztą w jeszcze innych ekranizacjach. Po latach, wraz ze spadkiem popularności zaczynał mieć potężne problemy z osobowością, zdaje się, że jako schizofrenik tak wszedł w graną przez siebie postać, że stał się nią. Został Draculą. Sypiał w trumnie, itd. Bauhaus miał taki numer o nim „Bela Lugosi is dead”. Na swoje życzenie pochowany został w stroju wampira, którego używał na co dzień. Pożarła go postać, którą grał. Więc wiesz… uważaj.
– Faktycznie, kompletne pożarcie. Straszne to.
– To uważaj, zaproponuję ci małą woltę.
– Dawaj!
– Wyobraź sobie – z jednej strony bardzo ci tego życzę, z drugiej, nie chciałbym by tak się stało – wyobraź sobie, że za powiedzmy 80 lat, pewnie już cię nie ma, ale jesteś postrzegana jako potężna gwiazda, wielka osobowość i gdzieś na deskach jakiegoś teatru jakaś inna, młoda aktora wchodzi w rolę, by zagrać Natalię Sikorę, jak ty grasz Janis Joplin. Co jej doradzisz? Przed czym ją ostrzeżesz? Jakiej rady jej udzielisz? Aktorsko, ale i tak po ludzku. Na zasadzie: kurwa, uważaj mała, bo…?
(Cisza.)
– Uważaj, bo co?
(Natalia milczy i zdaje się, że przytakuje bezgłośnie swoim myślom. Wzrok wbity w ścianę z czerwonej cegły. Papieros przemienia się w kolejne kilka centymetrów popiołu, który spada na stół)
– Uważaj, bo będziesz cały czas w okolicy ognia, wulkanu, a od środka, w swoim organizmie czuć będziesz chłód. Jeśli ktoś ma te zjawiska mniej więcej wyrównane, to jest łatwiej, mimo, iż cały czas tego ognia chcesz. Teraz uwaga – jeśli chodzisz wokół tego wulkanu, to jest bardzo dobrze. Jeśli zaczynasz się na niego wspinać, to nadal jest dobrze. Pytanie – czy chcesz tam wskoczyć, czy nie? Ja kilka razy w życiu wskoczyłam tam.
– Mówisz teraz o Janis? Wskoczyłaś w nią?
– Tak.
– Ok.
– I teraz, droga młoda aktorko, jeśli chcesz się z tym w ten sposób zabawić, to najpierw odpowiedz sobie na pytanie, czy ty masz jaja, by stamtąd wrócić? Jaja! Bo duch to sobie w swoim czasie sam wróci. Mentalność też wróci w swoim momencie. Ale twoja konstrukcja myślowa… czy ma jaja by wrócić na górę?
– Mówisz o jakimś rodzaju bezpiecznika…
– Yhm. Bo jak wysiadają ci wszystkie bezpieczniki, to jest pozamiatane.
– A kto, poza ojcem, jest twoim bezpiecznikiem?
– Mój pies. Serio.
– Myślałem, że pytam się o mężczyzn.
– (Śmiech). Mam jednego takiego bliskiego człowieka. To Jacek Beler oczywiście. To jest niesamowite, bo… kurde, nie chcę nic komentować, ale spotkałam się ostatnio z takim zjawiskiem, którego boję się od dziecka. Mój tata nigdy nie przekonał mnie, że nie trzeba się tego bać…
– Czego ty się boisz?
– Boję się, jak ktoś zaczyna się martwić o mnie. Jak ktoś zaczyna się o mnie martwić, to ja zaczynam uciekać od takiej osoby. Bardzo powolne. Ja najpierw sama nawet o tym nie wiem. Mój organizm daje sygnał i zaczyna się gadka w stylu „o co ci chodzi?” i zaraz potem jest już uciekanie.
Jak teraz spotykam takie osoby, to ich rys psychologiczny zgadza się z rysem takiego anioła stróża. Oni gadają o sobie dziwnie, jakieś bzdury. A to jest wszystko, kurwa!, gówno prawda! Gówno!
Tylko Beler, tata i mój pies, to są osoby, które w sytuacji, w której można mi już tylko strzelić w łeb albo pomóc, bez żadnego tłumaczenia powiedzieć proste słowo, to oni wtedy są. Są, kiedy wydaje mi się, że już nikogo nie ma i nie będzie, oni są. I jednym, niewymuszonym słowem rzuconym od niechcenia wyciągają mnie na powierzchnię. A cała ta reszta… ech.
– Parafrazując, mówisz o sytuacji, w której zagubionej na dworcu dziewczynie z wielką walizką ktoś wskazuje drogę, a nie rzuca się, by pomóc jej taszczyć bagaż, tak?
– Tak, tak, tak, tak. Dokładnie. Tak.
Zimno i pada, ja na rowerze. On mówi: mam duży samochód, podrzucę cię. A mnie się już nie chce tłumaczyć, że ja, kurwa, przecież jadę rowerem. A on ciśnie mi przez pięć minut, że to forma pomocy i należy z niej skorzystać. Siadam na rower i odjeżdżam.
– Bardzo zgrabnie wróciłaś do tematu drogi.
– (śmiech). U mnie to temat podstawowy.
– Chyba są dwa takie tematy, co? Droga, o której właśnie wspomniałaś i która cię w jakiś sposób pociąga, oraz księżyc.
– Oj tak. Ten księżyc. Raz mówię do niego Srebrny Panie, a raz srebrny parszywy dziadzie. Księżyc ma jakąś moc i potrafi zawładnąć moją sferą emocjonalną, hormonalną. Nagle na cztery doby jestem wysadzona z racjonalnego odbioru rzeczywistości i spraw.
– Bo pełnia?
– Bo pełnia. Tak. Szukam na to właściwego określenia. Z czasem mi się to zjawisko pogłębia. Okazuje się, że nic nam nie ulatuje z tego charakteru, tylko nasila. Na przykład jeszcze cztery pełnie temu wiedziałam, że powinnam zacząć czytać, żeby nie odlecieć „tam”, tylko żeby „tu” się w jakiś sensowny kanał wpuścić. A ostatnio już w ogóle nie zapanowałam nad sytuacją. Po prostu siedząc przed komputerem nagle mnie złapało coś, co kazało mi włączyć serię abstrakcji typu: ulubione sceny z „Kapuśniaczka” z Louisem de Funès, za chwilę wpaść w objęcia Ala Pacino z końcówki filmu „Bezsenność” itd.. Po prostu coś nagle przejmuje twojego ducha i nie znam na to rady. Tylko te dwie osoby, czyli tata albo Jacek, proszą mnie, bym unikała przez najbliższe godziny kontaktu z ludźmi i przetrwała ten czas.
– Odnoszę wrażenie, że z jednej strony bardzo lubisz wejść w taki wulkan, wrzucić kamień do czarnej wody i być tym kamieniem, żeby absolutnie totalnie doświadczyć tej czarnej wody, która cię całą otoczy… ale z drugiej strony – i to ci się może już nie spodobać – bardzo rozważnie wybierasz tę wodę, do której wrzucasz kamień samej siebie. Ten wulkan, do którego chcesz wskoczyć. Bardzo ostrożnie wybierasz tego tripa, kierunek, w którym wykonasz pierwszy krok, nie wiedząc, co czeka cię dalej. Ale ten pierwszy krok jest dobrze przemyślany.
– Tak.
– Kontrolujesz się jednak. Panujesz.
– Tak. Panuje nad tymi pierwszymi momentami. To fakt.
– A ta potrzeba panowania nie bierze się przypadkiem ze strachu? Z obawy przed błędem? Z obawy, że nagle nie wrócisz z – jak mówiłaś wcześniej – z wnętrza tego wulkanu?
– Oczywiście. To absolutnie jest strach. Nie ma się co oszukiwać.
– A to że wycofujesz się akurat teraz z grania jednego spektaklu, to chyba już nie o strach chodzi?
– W tym przypadku mamy do czynienia z dojściem do zrozumienia bezsensowności grania tego spektaklu dalej. Mowa o „Wielkim Gatsbym”, w którym gra trójka aktorów. Moim zdaniem ta sztuka wymaga dużej finezji, lekkości i bardzo konkretnego koloru. Chcę zrezygnować z grania tej sztuki, bo oto jawi mi się postać, którą tam gram, która leci przez bardzo wiele barw, od naiwnej dziewczyny z knajpy do młodej, skończonej wariatki, która płonie w szpitalu psychiatrycznym. Po ostatnich moich doświadczeniach z „Joplin”, czysto zdrowotnych, płynących z mojego organizmu, bo to jest bardzo eksploatujące, to co tam robimy, kiedy doszło do mnie teraz, że nie mam kontaktu z aktorami na scenie, nie ma między nami witalności i tej finezji, to nagle zrozumiałam, że to nie jest fair wobec widza. Widz nagle idzie na spektakl, gapi się na kolorową laskę i dwóch innych aktorów, a nie na spektakl. Bo między całą trójką nic się nie dzieje w sferze wyższej. Pustka. To po co oszukiwać i siebie i widza? Ja, jako widz, wolałabym iść na spektakl, a właśnie dotarło do mnie, że spektaklu nie ma. To jest ten bezsens. To jest dla mnie na granicy popisu.
– Kibice, kibole, kiedy idą na ustawkę, kiedy idą się bić, to używają takiego pięknego, polskiego określenia, że „wchodzą w coś na pełniej kurwie”. To bardzo plastyczne.
– Taaak (przez śmiech).
– W co ty teraz wchodzisz na pełniej kurwie?
– Oooo… teraz na pełniej kurwie wchodzę w Joplin!
– Znowu?
– Znowu, ale w innym wariancie. Nie prowokuję mojej organiki do wchodzenia w Janis jako osobowości, postaci, zbioru emocji. Tylko już z tymi doświadczeniami muzycznymi i aktorskimi, jakie mam na temat jej osoby, chcę iść w świat muzyki, który tam powstał i w jej świat ekspresji.
– Zostało tam jeszcze dużo miejsca?
– Bardzo dużo. Dlatego to jest teraz to moje parcie na pełnej kurwie!
– To jest jedyna teraz rzecz, w którą tak mocno wchodzisz?
– Nieeee (śmiech). Jeszcze jest świat Miry Kubasińskiej i zespołu oldBreakout, ale mówimy właściwie o Tadeuszu Nalepie i jego zespole. I jeśli chcesz się zapytać, dlaczego Mira, to od razu ci powiem – dlatego, że właśnie Mira. Nie dlatego że Tadek Nalepa, nie dlatego że Breakout.
– Co cię pociąga w Mirze?
– KOBIETA. Ona jest dla mnie esencją kobiecości. Ja już nie spotykam takich kobiet, jak Mira Kubasińska. Zwłaszcza kiedy słyszę, co ona do mnie śpiewa. Nie, „jak”, tylko „co”. Bo u Miry jest bardzo mało „jak”. Więc „co”, i o jakiej wierności ona śpiewa. Bo dla mnie między Mirą Kubasińską i wiernością jest znak równości. Wierność muzyce i wierność mężczyźnie. Wiadomo, że chodzi o Nalepę, o tę wyspę. A zresztą, uważam, że nie mogło być innego rodzaju związku między takimi osobami, jak Tadek Nalepia i Mira Kubasińska. I ten związek został nagrany, zarejestrowany… a do mojego pokolenia w ogóle to nie dotarło. To co Mira śpiewała, teksty Leobla, cały ten świat. A szkoda. Ja bym nie usłyszała pewnie o Breakoutach gdyby nie tata. Albo dotarłoby to do mnie znacznie później. W radio ich nie słyszałam nigdy.
– W związku z Mirą, z Janis i w związku z tym, że bardzo łapczywie kopiesz w przeszłości, to powiedz, czy ty się brzydzisz teraźniejszością?
– No…
– Nie lubisz tego świata, który cię otacza?
– Nie lubię. Użyłeś słowa „brzydzić” i to jest w ogóle najświeższe moje określenie, kiedy myślę o teraźniejszości. Brzydzę się. Kiedyś mówiłam, że coś jest ohydne, że jest masakra. Ale to za mało. Teraz autentycznie brzydzę się. Brzydzę się pomyleniem estetyki tego świata, brzydzę się tą kalkulacją docierania do ludzi, czyli manipulacją, pomyleniem wolności. A najbardziej brzydzę się tym, że ludzie zapomnieli, że człowiek powstał, by dobić się do jakiegoś piękna, poznać je i nazwać, cieszyć się nim, tworzyć je z tego, co jest. A człowiek odwraca się dupą do natury, niszczy to, z czego powstał. Podobnie uważam, że zwierzęta były pierwsze, a myśmy byli na końcu. I wszystko, co było przed nami powinniśmy uszanować. Bo słowo szacunek nie jest czymś, co zamyka, ono powinno otwierać na coś. Otwierać na myśl, na poczucie estetyki. Kiedyś estetyka była bliższa naturze, teraz jest kompletnie wypaczona.
Myśli się o sztuce w kategoriach możliwości promocyjnych i merkantylnych. Do ludzi wychodzi się z jakimiś podróbkami obrazków, na których nic nie ma, a nie stara się dotrzeć do rdzenia emocji. Do ludzi wychodzi się z prostym założeniem, załatwimy to ładnym kolorem czy dobrym brzmieniem. A mnie interesuje sytuacja, kiedy ktoś wychodzi ze swoim światem. Ze swoją sprawą i z jajami, że rzeczy nazywa po swojemu.
– Czyli to, że ci kilka minut temu życzyłem, byś nie odniosła wielkiego sukcesu, to w kontekście twojego brzydzenia się współczesnością to jest chyba dobre życzenie?
– Taaak. Bardzo ci za nie dziękuję!
– Co by się z tobą stało, gdybyś odniosła sukces?
– Nie umiałabym tak żyć.
– To byłby koniec? Koniec ciebie jako artystki, jako osoby, którą znam?
– Koniec mnie w ogóle. Coś bym sobie zrobiła chyba. Nie wiem, zniknęła. Spaliłabym się ze wstydu. Może nawet dosłownie. Przyszedłby taki moment, w którym pozbierałyby się informacje, że płyta sprzedaje się w jakimś nakładzie i że – uwaga – wie o mnie coraz więcej osób, tylko właściwie o co wie? Spaliłby mnie wstyd. Nie umiałabym sobie spojrzeć w gębę.
– To tym bardziej ci tego nie życzę. Wróćmy na scenę. Wartościowałaś kiedyś? Wzięłaś w jedną dłoń muzykę, w druga teatr i zważyłaś, co ważniejsze dla ciebie?
– Yhmmm…
– I co ci wyszło?
– Muuuzykaaa.
– Muzyka jednak?
– Tak, bo muzyka to wolność. Tak ją rozumiem. I tak w moim życiu muzyka funkcjonuje od zawsze. Jako wyraz wolności. A teatr…?
(Cisza.)
– Ja się w teatrze czułam wolna…
(Powili odlicza to trzech. Bardzo powoli)
– Pierwszy raz?
– To był spektakl, który powstał jeszcze na trzecim roku studiów. I nie pod szyldem żadnego teatru, tylko myśmy sami… myśmy, czyli Jacek Beler, Marcin Januszkiewicz, Marta Zając i ja żeśmy zrobili spektakl pt. „O`Malley`s Bar”. Byliśmy z nim na Offie we Wrocławiu, ale później zaczęliśmy się sprzeczać z reżyserką tego spektaklu. Więc wszystko upadło z racji charakterologicznych. To był czas, kiedy ja czułam, że jest w teatrze miejsce na rock`n`rolla.
– Drugi raz?
– Nie premierowy, ale bodajże piąty spektakl „Joplin” we Wrocławiu. Wtedy wszystko zagrało, wtedy wszyscy na scenie pojęli, że będziemy tkliwie do ludzi mówić o tej utracie wolności. Nie pretensjonalnie. Wtedy poczułam te wolności.
– A trzeci?
– Trzeci raz to „Martwa Królewna”. Pamiętam taki przebieg z Przemkiem Stippą. Do dziś nie potrafię nazwać słowami magii, która się pojawiła w takiej scenie, która trwa prawie 20 minut. To był moment, kiedy uniósł się duch i to była absolutny rock`n`roll. Podniósł się pył w całym teatrze.
A teraz jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała, jeśli mówimy o wolności w teatrze. Pamiętam to, co robiłam w Słupsku przed wyjazdem na studia, kiedy sobie działaliśmy w Teatrze Rondo. Tam też wszystko miało wymiar rock`n`rollowej wolności.
Teraz wiem, że wszystko czego szukałam w teatrze, to odpowiedzi na pytanie – czy jest w nim możliwy rock`n`roll. W takim sensie, że wiemy co jest w scenariuszu i co mamy zagrać, ale też ciekawi jesteśmy, ile po drodze będzie aktów w gratisie dla widza, zupełnie improwizowanym odlotem i to się dopiero okaże po drodze. A to w teatrze jest baaardzo rzadkie. Nie zrozum mnie źle, ja zagram z aktorami na scenie, ale ten rock`n`roll w teatrze tak rzadki jest, że wybieram muzykę. Rzadko się zdarza, żeby aktor miał potrzebę wejścia w duchowy dialog z drugim aktorem, poza warsztatem, poza intelektem, tylko żeby spróbować zrównać się na chwilę i sprawdzić, czy te energie spotykają się i równoważą. I czy da się ze sobą coś zrobić. Uważam, że to jest za rzadkie. Wydaje mi się, że to zanika. A jak to zaniknie, to już pozostaną nam tylko gry komputerowe.
– Chciałbym wrócić do sytuacji, która wydarzyła się we Wrocławiu, kiedy grając Janis niemalże dotknęłaś jej… Co się wtedy stało?
– Ładnie i fachowo nazwano to „wstrząsem ciśnienia”. To było tak. W spektaklu jest scena koncertu. Z reżyserem skomponowaliśmy tę scenę w taki sposób, że Janis z numeru na numer odpada… odpina się. Kosmos ją porywa. I po tym koncercie widzimy ją rano w hotelu, kiedy łapie ją typowa, alkoholowa delirka. Natomiast przejście między tymi scenami, tj. między koncertem a delirką w hotelu to jest urwane „Cry Baby”. Założenie jest takie, że ona nie daje już rady zaśpiewać tego numeru, jest już w takim odjeździe, że mdleje. W ten sposób dochodzi do sceny delirki. Dochodzimy do niej przez kilka numerów. Taki był plan. Wszystko dzieje się zgodnie z założeniami, ja się w tym świetnie odnajduję, nawet, jak czuję, że zaraz pękną mi oczy. Natomiast wtedy zaczęłam tracić czucie, zaczęłam czuć wiotczenie organizmu. Pomyślałam, że tak ma być, że po prostu dzisiaj tak jest. Pojawił się też jednak strach. Gdzieś w okolicach „Kozmic Blues”. W tym numerze czułam już, że mnie nie ma. Jedynie szturcham rzeczywistość, a nie w niej jestem. Czułam coraz większe gorąco w głowie, strach zaczął znikać. Wciąż myślę, że tak ma być. Po „Kozmic Blues” jest wejście do „Cry Baby”. Upadłam, jak trzeba i chwilę później, kiedy jest przejście do sceny delirki… pierdolnęło mi w głowie, po prostu.
– Tu zorientowałaś się, że już nie grasz?
– Tak, tam był taki moment, że ja nawet chciałam zejść ze sceny, przerwać to wszystko. Chciałam łapać się za głowę, bo miałam wrażenie, że szpilki z peruki wbijają mi się w mózg. Czułam to tak, że byłam przekonana, że regularnie leci mi krew z całej głowy, spod tych szpilek. Takie wrażenie. Więc chciałam najpierw zejść ze sceny, ale w takiej sytuacji robi się błędy. Przyszedł kolejny strzał w głowie. Więc znów padam na dechy. Wtedy dociera do mnie, że zaraz mamy następną scenę wywiadu, w której siedzę, to jakoś jeszcze do tej sceny doczłapałam. Jeszcze w scenie wywiadu zrobiłam paskudną rzecz koledze, bo mu powiedziałam prosto w oczy – „przepraszam cię, ja wychodzę” (śmiech). Wstałam, i osunęłam się powrotem na ten fotel. I jakoś dotrwałam do końca spektaklu. Natomiast ten moment pierwszego wybuchu na scenie, to pierwsza myśl była, że autentycznie, kurwa, mam wylew. A druga – w takim układzie trzeba to już zrobić naprawdę dobrze, bo to ostatni raz. Klucze do mojego psiaka są w garderobie, ktoś się nim zaopiekuje, więc lecimy dalej. I to było dziwne. Brniesz w to wszystko, choć uszy ci się zatykają, słyszysz przez taką mgłę. Coraz słabiej słyszysz i widzisz, a twój organizm dalej coś robi. I tu nie wiem, czy współczuć tym wszystkim ludziom, że to widzieli, czy nie, bo ja nie wiem do końca, co tam robiłam. Jedno co wiem, to to, że chciałam zerwać z siebie perukę, bo mi pękał pod nią łeb i wszystko mnie bolało.
– I potem lekarz Ci powiedział, jak wejść w delirium?
– Tak! Neurochirurg mnie ostrzegł, za co bardzo mu dziękuję, bo to bardzo cenna uwaga… otóż, jak człowiek upada w takim stanie emocjonalnym, jak w tej scenie koncertu, to należy swojemu organizmowi dać moment na tej „glebie”, żeby się sfery ciśnieniowe wyrównały i dopiero wejść w delirkę, a nie od razu. (śmiech).
– To nie jest przypadkiem czwarty raz na scenie, kiedy doświadczyłaś wolności, czymkolwiek ona nie jest?
– Oj tak! To był już taki moment… Autentycznie, byłam już w takim zawieszeniu, że nie wiedziałam, czy część mnie już gdzieś Tam nie odleciała i co czeka mnie za chwilę. Czy ci wszyscy ludzie tu rzeczywiście są i widzisz ich resztkami oczu, czy to jest jednak jakiś rodzaj coraz większego odklejania się od świata.
– A Ty znów wchodzisz w Janis, tym razem muzycznie, więc zapytam się ciebie jako Sikorę – muzyka, a nie aktora: nie wkurwia cię to, że ludzie mówią o tobie „polska Janis”? Nie irytuje cię to? Przecież ty to ty!
– Tak, to się zgadza, ale mnie to nie irytuje, bo Janis jest taką moją siostrą. Tylko że mnie to nie denerwuje w takim moim myśleniu, ale jeśli się od tego zdystansować, to zapytałabym – po co porównywać? Jeżeli jest odpowiedź na pytanie „po co?”, to spoko. Nie przeszkadza mi to.
– No wiesz, jeśli sprzedawca w sklepie muzycznym ma pokierować klienta i obrazowo powiedzieć… chwilę, kiedy ta płyta z Janis będzie?
– Za rok.
– No więc przychodzi ten człowiek za rok do Empiku i szuka czegoś, co jest Janis, a sprzedawca mu na to – sprawdź Sikorę. To rozumiem. Jednak wyobrażam sobie, że twórca, niezależnie od materii w której tworzy, tworzy po to, żeby wyrazić siebie. Wypluć, wypłukać te wszystkie filtry, wyrzygać to, co mu się nazbierało, a nie po to, żeby kserować Nicka Cave`a, być drugim Gainsbourgiem czy trzecią Janis.
– Jasne. Dla porządku: moim zdaniem takie porównywanie nie jest potrzebne.
– Tobie nie.
– Tak. Bo ja ani nie śpiewam tak samo jak Janis, nawet jeśli śpiewam jej numery, więc takie porównywanie nie jest potrzebne. Ale może świat takich porównań potrzebuje. W sensie twórczym nie zgadzam się na traktowanie tego, jako użyteczne, ale mentalnie nie przeszkadza mi to. Bo my z Janis jesteśmy jak siostry, normalnie. Jednak mam nadzieję, że to porównywanie z czasem jednak zniknie.
– To spójrzmy na to z jeszcze innej strony. Czytałaś te komentarze na YT…
– Tak, niektóre czytałam…
– Tam ludzie ci pisali, że wciągasz Janis nosem, że jesteś od niej o niebo lepsza. Że przykrywasz ją ogonem, że daleko ją wyprzedziłaś…
– Widziałam to.
– To co sobie wtedy myślisz? „Ale jestem zajebista„?
– Nieee… Nie, nie. Wtedy myślę sobie tylko, że jest dobrze. Jest dobrze, bo ten ktoś po pierwsze posłuchał Janis. A skoro wysnuł taki wniosek, też musiał pochylić się nad tym, co ja zapodałam. Idąc dalej tym tropem, skoro wysnuł taki wniosek, to chyba jednak skumał, że to są różne rzeczy. Tak to widzę. A cieszy mnie to, bo wbrew pozorom to są różne śpiewania. Jest może ten sam, lub podobny sobie rodzaj „podpalania” pewnych spraw, ale granice ekspresji są zupełnie różne.
– To wyjaśnij jeszcze jedną rzecz. Mówiłaś, że muzyka jest ważniejsza. Masz przebogate doświadczenia teatralne, ale nie znajdujesz w nim wolności. Nie tyle ile byś chciała, nie tak często. W swoim świecie muzycznym znowu wchodzisz w taką oto sytuację, może nawet parateatralną, czyli bierzesz na warsztat coś nie swojego, a masz już doświadczenia z autorskimi rzeczami…
– Yhm.
– Jak to jest, że ktoś w pewnych kręgach bardzo szanowany za tę szczerość, prawdę, ekspresję, za te wszystkie rzeczy, które zrobiłaś autorsko, nagle robi krok do tyłu? Po co ci to? Po cholerę?
– Już ci mówię. Nie jest tak, że ja nic autorsko nie robię. Dla mnie to równoległe światy, nie zawsze jednak wszystko widać tak od razu. W sensie autorskim następna rzecz, nad którą pracuję, to jest sprawa, której nadałam imię „Voodoo Dog”.
– To jest już chyba trzeci projekt, o którym mi opowiadasz…
– Tak. I to dość zaawansowany. Jak rok temu spotkałam się ekipą, z chłopakami, którzy grają przy „BWB”, bo to ta sama ekipa, to byłam już po spotkaniach z Piotrkiem Proniukiem przy fortepianie. I tu już musiałam nacisnąć wielkie „STOP” w swoim myśleniu. Bo dotarło do mnie, że oto „Voodoo Dog” nie będzie się brało z fortepianu, tylko z gitary…
– Jak to?
– Bo uważam, czuję to, że gitara ma ten rodzaj zwierzęcości, sama w sobie, który zanika gdy pianista zaczyna komponować. Przy pianiście ja już tego nie słyszę. Przynajmniej, nie miałam przyjemności się w życiu spotkać z takim kompozytorem-pianistą, który tak rusza temat przy fortepianie, że ja od wejścia wiem, że pracuję ze zwierzakiem. Trzeba się później tego zwierzaka doszukiwać.
– Brudu ci trzeba, syfu…
– Jasne! Tego trzeba… A potem bierze to na warsztat cały zespół. Dlatego przy „Voodoo Dog” zadbam o to, by wszystko brało się z gitary, a zespół będzie dostrajał się do gitary, a nie do sfery klawiszowej, hammondowej. To jest dla mnie fundamentalna zmiana. Zmiana, której potrzebuję i którą sama kreuję.
– Nie będę cię pytał, czy nie masz poczucia, że urodziłaś się za późno, nie w tej epoce. Bo wydaje mi się, że znam odpowiedź. Zapytam się – czy ty brzydzisz się teraźniejszością? Co cię w niej odpycha?
– Brzydzę się, fakt. Stworzono człowieka nie po to, by kalkulował i truł siebie, i innych, tylko po to, by żył normalnie z uwagą na to, ze zwierzęta i rośliny były pierwsze, a innych przedstawicieli własnego gatunku można nawet kochać, a nie obliczać na coś. Świat, ten ludzki, kiedyś był dla mnie masakrą i uciekłam do swojego świata sztuki, żeby móc szukać sensu swojego bycia w tym świecie ludzi. Dziś brzydzę się i autentycznie gardzę ogólną zgodą ogólnie wszystkich na ogólne pomylenie wolności z ignorancją, skąpstwem, pozoranctwem, zboczeniem i byciem mściwym. Zwierzęta nie toczą między sobą wojen siejących paranoję i obłęd. I nie płacą sobie materialnie za to, że żyją. Zwierzęta nie są przebiegłe i nie nakładają masek, bo w przeciwieństwie do ludzi żyją dlatego, że nie odwracają się od logiki kosmosu i porządku swojego pojawienia się na tej planecie. Jestem w mniejszości mentalnej. Wiadomo. Ale nigdy nie pokocham duszą kogoś, kto będzie myślał o tym, czy wystarczy nam cuchnących ludzkich pieniędzy na ślub, komunię i najlepiej już też pogrzeb.
– Powiem ci dwie rzeczy, jedna ci się spodoba, druga nie. Po pierwsze, kiedy opowiadasz o projekcie z Janis, o projekcie dla Miry Kubasińskiej i o „Voodoo Dog”, to czuję, że masz jasną i klarowną wizję tego, co chcesz zrobić, osiągnąć. Doskonale wiesz, co chcesz uzyskać. Po drugie – i tu już może ci się zrobić przykro… bo brzydzisz się teraźniejszością – swoich chłopaków-muzyków traktujesz jak najbardziej obrzydliwy polityk, który knuje, mataczy, manipuluje. Otwierasz przed nimi powoli jedne drzwi po drugich. Drzwi pomysłów czy wizji. W ten sposób powoli naprowadzasz ich na to, o co ci ostatecznie chodzi. Wiesz, że niektóre twoje wizje są dla nich nie do przyjęcia od razu. Zatem powoli wprowadzasz ich w temat, tak, by jako zespół w pełni nie tylko przyjęli twoją wizję, ale i traktowali ją jako swoją. Czy nie jest tak?
- Tak, jest to rodzaj manipulacji. To materia, którą się bawimy. Dotyczy to wszystkich, którzy biorą w tym udział. Przy „Voodoo Dog” muszę odbyć kilka swoich czarów, by z tego laboratorium dopiero wysnuć i doprecyzować to, o co mi chodzi – mi, tzn. materiałowi „Voodoo Dog”. Bo wszystko co robię, robię w myśl świata, który ma powstać. Nie jest to myślenie o sobie.
– Na zakończenie powiem ci jeszcze coś. W trakcie tej rozmowy wielokrotnie padały słowa, wulkan, żar, ogień. Dużo ognia. Dziś w nocy pierwszy raz widziałem teledysk do „Euforii”, bo zazwyczaj słucham płyt w całości. Więc widziałem go teraz i… zobaczyłem w nim ćmę. I teraz sobie uzmysłowiłem, że ty jesteś taką ćmą. Ciągnie do ognia. W stronę żaru. Do spalania cię ciągnie. Jesteś faktycznie jak ćma?
– Janis to ogień. Mira to żar.
„BWB Experience” to laboratorium ekspresji skrajnych stanów ludzkiej duszy. „Voodoo Dog” to laboratorium ekspresji naszych zmysłów. Zupełnie inna jazda niż „BWB Experience”. I jest to bardzo zmysłowa, tkliwa praca wymagająca wolności i bezpieczeństwa, a przede wszystkim czasu i wcześniejszego wybrzmienia u odbiorcy mojej interpretacji repertuaru Miry Kubasińskiej i Janis Joplin.
Jest w tym coś istotnego, bo jestem z ognia i nic na to nie poradzę. Ale to trudny i wielki ogień. Może nie trudny, ale nieoczywisty. Wszystko jest zapisane w gwiazdach, w naszym zjawieniu się na świecie i w naszych pierwszych wspomnieniach z tego świata. A potem te kolejne lekcje. I błędy, i błędy, i błędy. Mój świat zaczął się od Jimiego Hendrixa i Janis Joplin. Lubię odczuć i doznać. Nudzę się natychmiast, kiedy nie ma impulsów do życia, a moje życie to rock`n`roll i historia mojego życia jest taka jak ja – szczera i w zasadzie prosta tylko zamiast ludzi i przyjętych przez nich śmiesznych obyczajowo-mentalnych norm w moim życiu jest muzyka, rodzina, zwierzęta i droga. A wszystko zbiega się na dziwną alchemię, która ćmie nakazuje lecieć do światła, a mi właśnie do ludzi – bo żyję tak naprawdę dla ludzi – ale żyję dlatego, że nie muszę zgadzać się z tym, z czym się ogólnie ludzie zgadzają i od dziecka nie lubię frajerów i tchórzy. Mam taki dodatkowy czujnik w mózgu na ten temat. A wrażliwców i pasjonatów kocham.
Ale też przyciągam do siebie i tych, i tych. Czasem mam za słabą kondycję, by wyczuć w punkt i na wejście karierowicza, interesanta albo inteligenta z leksykonów. Nieszczerość ma w moim przypadku krótkie nóżki i wszystko się zawsze wyjaśnia w imię tego co robię – w imię twórczego życia.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Olympus Polska.
Foto: Artur Rawicz / mfk.com.pl
Postprodukcja: Ewelina Eris Wójcik / mfk.com.pl.