Albumy, które nie są wypuszczane za życia człowieka firmującego je nazwiskiem bądź ksywką, to trudna sprawa. Stołek producenta wykonawczego musi być gorący. Jeżeli zostanie zrobione niewiele, a kurs z poprzednich krążków będzie utrzymany, to prosto narazić się na zarzut o odcinanie kuponów, rozwadnianie spuścizny i tezę o tym, że przecież artysta nigdy nie chciałby być posądzany o stanie w miejscu. Duże zmiany? No, tu dopiero hejterzy mają prawdziwe pole do popisu. Za koronny argument posłuży to, że nieżyjący twórca nigdy by się na jakieś rozwiązanie nie zdecydował. Dorobek można już nie tylko rozcieńczyć, można go zanegować.
„Fighting Demons” szuka tu środka tak, by wilk był syty, a owca pozostała cała. Przy czym troska o bezpieczne rozwiązania zdecydowanie przeważa nad drapieżnością, co widać już po samych personaliach. Gościnnych występów wokalnych jest niewiele, z czego Polo G i Trippie Redd byli na poprzedniej płycie, gdzie się zresztą sprawdzili, zaś drogi Juice’a i koreańskiego boysbandu BTS przecięły się jeszcze w 2019. Znowu swoją obecność wyraźnie zaznacza etatowy producent Nick Mira, na miejscu jest stary znajomy Kudo, na listę płac wraca Take A Daytrip (patrz Sheck Wes i Lil Nas X), Dr Luke (patrz Rihanna i Katy Perry) bądź Gezin, reprezentant nieodzownej przy mainstreamowych nagraniach 808 Mafii.
Hitów nie brakuje. „Rockstar in His Prime” udowadnia że jeśli chodzi o wymyślenie melodyjnej, chwytliwej linii wokalnej i przyklejenie się do bębnów, mało kto mógł się w pokolenia Jarada z nim równać. Nisko zawieszony „Doom” pokazuje, jak doprawić trap gitarą, żeby wyszedł pop. „Not Enough” to również gitara, ale wykorzystana na wzór synthu w muzyce EDM, to zresztą bardzo europejski numer, tyle odstający vibe’em, co pozwalający uciec od pewnej monotonii. „Relocate” i „From my Window” to z kolei kawałki do bólu amerykańskie, z ery Post Malone’a i Lil Nas X-a. Kurz, przestrzeń, nic tylko jechać coast to coast, z wybrzeża na wybrzeże – pisał w recenzji „Fighting Demons” Marcin Flint.
Cały tekst o najnowszym wydawnictwie Juice WRLD’a znajdziecie TUTAJ. Po lekturze wydanego w grudniu albumu, poprosiliśmy Flinta, żeby szerzej spojrzał na twórczość przedwcześnie zmarłego rapera i wybrał jego trzy najlepsze numery i trzy najmocniejsze featy.
Jarad Higgins w trzech utworach? Niewykonalne, ale spróbujmy:)
Juice WRLD „All girls are the same” (2018)
Na tym koniu Juice wjeżdżał do mainstreamu. Billboard nazywa numer „kołysanką”, na pewno to równie smutny, co chwytliwy hymn złamanego serca i zmęczonej głowy. A do tego dowód, że bit Nicka Miry i teledysk Cole’a Bennetta to dla twórczości Jarada zawsze dobry pomysł.
Juice WRLD „Maze” (2019)
„Wziąłem swoje demony do banku życia i dokonałem największej wpłaty” – śpiewa Juice na kołaczącym, mocnym podkładzie Boi-1da. No właśnie, śpiewa czy rapuje? Dobry balans między tym a tym, już na początku drugiej płyty pozwala uciec od sztampy.
Juice WRLD x Young Thug „Bad boy” (2021)
Producent Pi’erre Bourne przeszedł sam siebie, pokazując czemu jego ksywka jest aż tak gorąca, a triplet flow Jarada siada tu idealnie. Dodaj jeszcze wymiany z Thuggerem, jego czucie melodii i dopowiedzi, a wyjdzie jeden z bangerów 2021 roku.
Powiedz mi jak współpracujesz, a powiem ci kim jesteś. Juice WRLD ma w tej sprawie trzy dowody koronne.
Travis Scott x Sheck Wes x Juice WRLD – „No bystanders” (2018)
Jarad chciał nagrać z Travisem, bo był fanem „Rodeo”. Numer zaczyna się od jego słów – „The party never ends / In a motel layin’ with my sins, yeah”. Utwór chwyta za sprawą tego wejścia i potem już nie puszcza. A album z którego pochodzi, „ASTROWORLD”, to pokoleniowy klasyk.
Lil Yachty x Juice WRLD – „Yacht club” (2018)
Dwa zmęczone, autotune’owe, kodeinowe flow w spontanicznym dialogu na temat obserwowanej kobiety. Prawie trzy minuty wzorcowej kooperacji na trapowym bicie i do tego puenta w postaci super chwytliwego wspólnego refrenu.
Ski Mask the Slump God x Juice WRLD – „Nuketown” (2018)
Emo-rap? O człowieku, zapomnij. Piekielne bliźniaki fundują pustynną apokalipsę w kurzu i dymie z udziałem broni palnej. W tekst nie ma się co wsłuchiwać, za to krzyczane flow i przyspieszenia podniosłyby poziom adrenaliny nawet buddyście.