Weeknd dopiero się zaczął

Rok temu Abel „The Weeknd” Tesfaye powiedział, że czuje się jakby właśnie zaczynał karierę na nowo

2022.01.19

opublikował:


Weeknd dopiero się zaczął

Rok temu Abel „The Weeknd” Tesfaye powiedział, że czuje się jakby właśnie zaczynał karierę na nowo. A że zaczął ją ponad dekadę temu od rewolucji, więc miło się patrzy, jak teraz nie zrzuca tej wysoko zawieszonej poprzeczki. Dla konkurencji to lekcja tego, jak bilansować komercyjne z satysfakcjonującym artystycznie.

Opowieść o artyście znanym jako Weeknd można zacząć naprawdę miło. Mamy w końcu Kanadę, kraj najgrzeczniejszych ludzi na świecie, tak uprzejmych, że twórcy „South Park” się irytują, zaś właściciele domów nie czują potrzeby zamykać drzwi na klucz. W Kanadzie jest Toronto, położone pięknie nad jeziorem Ontario, pełne Drake’a, fanów Raptors i maślanych tart. W Toronto, tym miejscu na ziemi, gdzie – według dowcipnisiów – możesz w jednym tygodniu poparzyć się od słońca i co nieco sobie odmrozić, w 1990 roku urodził się natomiast Abel Tesfaye, syn dwójki etiopskich emigrantów.

Życie to nie folder

Państwo Tesfaye się co prawda rozeszli, ale małego wychowywała mama z babcią. Okolica była wielokulturowym tyglem, Tesfaye szybko zaczął mówić trzema ze 136 (autentycznie!) języków wybrzmiewających w mieście. Ale tak naprawdę chętniej śpiewał niż mówił. Robił to wszędzie, gdzie powinien i gdzie nie powinien, niemniej osobisty wdzięk pozwalał ludziom to wytrzymać, przecież to Kanadyjczycy. Kiedy zaś Abel zaczął spotykać się dziewczynami, te szalały od jego anielskiego głosu. Wyrabiał go sobie słuchając Michaela Jacksona i Aster Aweke. Amerykańska mieszanka r’n’b, disco i rocka zetknęła się więc z etiopskim soulem i jazzem, zapewniając wspaniałą inspirację. Oprócz tego Tesfaye był kinomanem. Nic dziwnego, Toronto najbardziej na świecie dumne jest z hokeja i ze swojego filmowego festiwalu.

Nie tworzę jednak folderu turystycznego na zlecenie ambasady Kanady, nie muszę trzymać się tej narracji. No to teraz trochę prawdziwego życia. Abel był trudniejszy niż mogło się wydawać, zmieniał szkoły jak rękawiczki, aż w końcu nie chciano go w żadnej. Nie tylko miał epizod bezdomności, ale też – jak sam twierdzi – uzależnienia. I to od kilku substancji z tych, co to raczej nie pomagają ułożyć życia. Kodeina, kokaina, ketamina, extasy, grzyby, trawka od jedenastego roku życia, hurtowe ilości seksu od szesnastki, duży sztorm pod czaszką. Sam wyznał, że gdyby nie modlitwy, podciąłby sobie żyły. Na szczęście wrzucił w sieć „House of Balloons” (tytuł od miejsca, gdzie pomieszkiwał ze znajomymi) i tym samym podwiązał jajowody mnożącemu się od lat, pustemu, nijakiemu r’n’b. Do wirtualnej spóły z Frankiem Oceanem zmienili w 2011 roku zasady gry.

Lot balonowy

Czy to kwestia tego, że zamiast zwyczajowych inspiracji na czarnym koniu (a tak naprawdę to na samplach) wjechali tam Cocteau Twins, Beach House i Siouxsie and the Banshees? Czy to rozłożenie akcentów, ucho, które zostało przyłożone nie tylko do amerykańskiego Billboardu, ale chłonęło niespokojne rytmy i wyrazisty bas rodem z fal londyńskich rozgłośni? Na pewno ostrzejsza tematyka, nieocenzurowane i niczym nie łagodzone podejście do ćpania, kochania się i problemów ze sobą potrzebowało nowej oprawy, nowej wrażliwości i braku polerowania dźwięku na wysoki połysk. W dodatku Tesfaye, w zgodnej opinii wszystkich pracoholik, nie przegapił pięciu minut narastającego internetowego hype’u. Momentalnie dorzucił do „House…” dwa kolejne mini-albumy, zamykając tym samym wydaną później oficjalnie „Trilogy”. A a przy okazji – drobnostka – zrobił Drake’owi pół „Take Care”.

„House of Balloons, Thursday i Echoes of Silence, to wydawnictwa, które zmieniły nie tylko życie odpowiadającego za nie Abla Tesfaye’a, ale również pozwoliły na nowo zdefiniować brzmienie i rolę współczesnego R&B. Weekndowska trylogia odcisnęła swoje piętno w muzyce rozrywkowej, stając się w kolejnych latach inspiracją dla wielu artystów i artystek chcących zaszczepić w swojej twórczości choćby odrobinę tego onirycznego, sensualnego i pełnego napięcia klimatu” – pisał Soulbowl, najlepsze polskie źródło wiedzy o takiej muzyce. I umieścił zebraną na jednej płycie trylogię na 22 miejscu listy stu najlepszych albumów dekady lat dziesiątych.

“Usłyszałem ‘Climax’, ten numer Ushera z 2012 roku, i byłem jak ‘cholera jasna, to piosenka Weeknd’. To bardzo mi schlebiało, wiedziałem, że robię coś dobrego, ale jednocześnie się wkurzyłem” – wspomni po latach sam Abel. Stało się, muzyka zaczynała na co dzień działać w trybie weekndowym. Tesfaye, który do 21 roku życia nie wyjechał poza rodzinne miasto, błyskawicznie zaczął być klientem linii lotniczych.

Najciekawsze jest w tym wszystkim to, że obyło się bez świecenia twarzą, bez wywiadów, bez sesji zdjęciowych. Jak to ujęła redakcja GQ: „Etiopski dzieciak, który zmienił r’n’b trzema ćpuńskimi mixtape’ami i nigdy nie pokazał oblicza”. Sam zainteresowany tłumaczył redakcji, że w gatunku tak sklejonym z wizerunkiem tylko w ten sposób można sprawdzić, ile tak naprawdę warta jest sama muzyka. Najwyraźniej warta była sporo. I on to wiedział.

Głośne odcinanie kuponów

Było już jak w folderze turystycznym, no to teraz będzie jak w najbardziej schematycznej biografii artysty. Kiedy twórca jest głodny, nie ma nic do stracenia, więc może tylko zyskać. I wtedy robi rzeczy wielkie. A potem nadciąga wielki kapitał, podpisuję się kontrakt i ten okazuje się niczym cyrograf. Nie jest już tak wspaniale. Wkrada się miałkość, blokada twórcza, a co gorsza media wielbiące do niedawna alternatywnego underdoga wbijają naostrzone zęby w każdy odsłonięty kawałek ciała mainstreamowego pieszczoszka. „Kiss land”, duży albumowy debiut z 2013 roku nie miał najlepszej prasy. Zaledwie 2/5 od „Guardiana”, „Independent” i „Rolling Stone’a”. Żadnych singli w Hot 100, Mnóstwo uwag o albumie muzycznie statycznym, średnim kompozytorsko, bezcelowym i wyzbytym dawnej tajemnicy. Autor po latach broni swojego dzieła, że szczere i takie jak miało być, niemniej zaraz potem dodaje, że właściwie powiedział co chce powiedzieć na trylogii, a że płytę trzeba było nagrać… Chyba bardziej skupiony był na rockandrollowym życiu, przepychankach z policją w Vegas i celebryckich romansach.

Właściwym otwarciem „na bogato” okazało się późniejsze o dwa lata „Beauty Behind the Madness”. Przepych był prawdziwie bizantyjski – mocarne refreny, dopalone single (na popularność „Earned it” pracowała ekranizacja „50 twarzy Greya”, na „Can’t feel my face” ogólnoświatowa konferencja Apple), komercyjny przekrój gatunkowy od europejskiej dyskoteki po miękkiego rocka. Z jednej strony superproducenci pokroju Maxa Martina (facet z CV sięgającym od Britney do Taylor) i Kanyego Westa (wiadomo), z drugiej supergoście kalibru Lany Del Rey i Eda Sheerana. Ewidentnie nie patrzono tylko na Amerykę, więc nic dziwnego, że płyta dostała się do pierwszej dziesiątki najlepiej sprzedawanych krążków na całej planecie. Statuetka Grammy za miejską muzykę współczesną, nagroda Billboardu za R&B i… szybki, kończący cios wymierzony branży następnym „Starboyem” zaledwie rok później. Cóż, zrobiło się naprawdę „gwiezdnie”. Jeszcze przed płytą featuringi kalibru Beyonce i Disclosure, a wraz z nią potrójna platyna, melanże z Daft Punk, zwrotki Kendricka Lamara i Future’a, występy promocyjne w Saturday Night Live, u Jimmy’ego Fallona, na pokazie Victoria’s Secret i na gali Grammy, skąd znowu udało się wrócić z łupem.

Wystarczająco dobry

Niby wszystko grało, krytycy jednak nadal nie byli do końca kupieni, całe to zamieszanie nie wydawało się adekwatne do potencjału sygnalizowanego przez Tesfaye chwilę pod dwudziestce. Mrugnięciem do dawnych fanów i nadzieją na coś więcej była romantyczna, mocno osobista epka „My dear melancholy” przygotowana w trzy tygodnie, ze słyszalnej potrzeby serca. To rok 2018 i grunt przygotowany pod triumfalne wejście „After hours”. Chcieliście nowej jakości? Pracoholik przysiadł na dłużej i objawiła się nowa jakość, z nową falą i psychodelą, z eksperymentującym Danielem Lopatinem na pokładzie (i na podkładzie), z bilansem między osobistą balladą a dyskoteką i sir Eltonem Johnem zachwyconym, że DNA jego kanonicznego „Your song” znalazło swoją drogę do weekndowego „Scared to live”.

Redakcja „Variety” chwaliła „oddanie perspektywy dojrzewającego emocjonalnie, świeżo upieczonego trzydziestolatka”, wspominała o najbardziej dopracowanym, wyważonym dziele w karierze i nie były to głosy odosobione. „Ludzie mówią, że wejście w trzecie dziesięciolecie to najlepszy czas w życiu, bo w końcu stajesz się osobą, którą miałeś się stać. Nie rozpocząłem jedynie nowego rozdziału, to start drugiej dekady tworzenia. Czuję się jakbym zaczynał karierę” – skomentował sam Tesfaye dodając, że w jego muzyce nigdy nie brakło wrażliwości, ale wreszcie czuje, że nie musi zakładać pancerza i pokazywać światu środkowego palca. Fakt, fuckersa zarezerwował przyznającym Grammy, oskarżając ich o korupcję w związku z tym, że nigdy nie miał lepszych recenzji, sprzedaż szła w miliony, streamy w miliardy, a nie dostał nawet nominacji. Musiało minąć trochę czasu, żeby przyznał „nie byłem dla nich wystarczająco dobry”. Był wtedy jak „będę lepszy, ale już nie dla nich”. Nowej płyty miał nie zgłaszać.

Życie zaczyna się po trzydziestce

Ciekawe jak będzie, bo rzeczona nowa płyta, którą już miałem przyjemność na łamach CGM recenzować, wydaje się być kombajnem do nagród i wyróżnień. To jeszcze lepsze „After hours” – spięte klamrą konceptu, subtelniejsze, choć równie skuteczne, lżejsze, z Lopatinem w większej roli producenta wykonawczego. To pop, który niby wiele od ciebie nie wymaga, ale jak się zainteresujesz, ma to drugie dno. Poprzedniczka ukazała się w pandemii, choć Abel świadom był 10 procentowego spadku streamowania, braku promocji koncertowej, zamkniętych sklepów, chudszego portfela ludzi. Chciał ulżyć fanom (i pewno nie chciał kisić tak dobrego krążka). Teraz to kwestia wejście w życie popandemiczne.

SPRAWDŹ TAKŻE: Dante dyskotek – Marcin Flint recenzuje „Dawn FM” The Weeknd

W świetnym, okładkowym wywiadzie „GQ”, którego Tesfaye udzielił w połowie zeszłego roku (puszczając przy okazji numery z „Dawn FM” dziennikarzowi) pada pytanie o to, dlaczego w weekendowych klipach artysta jest bity, mordowany, dzieje mu się wiele złego. Odpowiedź jest zaskakująca: Abel chciałby się oddzielić od The Weeknda tak, jak Spider-Man oddzielił się od pasożytującego na nim Venoma. Jego własna kreacja pcha go do nieszczęścia jako najbardziej twórczego nastroju, każe biczować się każdą negatywną recenzją, napędza autodestrukcyjny perfekcjonizm, gdzie wszystko – od wizerunku po twórczość – musi być zapięte na ostatni guzik. „Nie jestem mroczny, moja sztuka jest mroczna i przeszedłem przez mroczne czasy, których używam jako inspiracja” – prostuje Tesfaye i coraz więcej oddaje mu się odgonić alter ego, żeby posiedzieć w gaciach, pobawić się z psem i oglądać ciągiem „Z Archiwum X” albo „Peaky Blinders”.

Dobrze, że bohater artykułu doszedł do tego momentu. Abla Tesfaye trudno nie lubić i nie szanować, The Weeknd trudno nie słuchać, a z tym nowym rozdziałem to może nie być tylko promocyjny farmazon.

Telst: Marcin Flint

Polecane