Są takie zespoły jak Marillion, New Model Army, Editors czy Archive, które w Polsce cieszą się szczególnym statusem. Kiedyś głównym powodem takiej popularności była słabość do nich niektórych radiowców, dziś przyczyny są już chyba bardziej złożone. Ze specjalnych względów fanów i wyznawców znad Wisły cieszą się też panowie z Depeche Mode. Mogą w ramach tej samej trasy pojawić się u nas raptem po kilku miesiącach i z tą samą sztuką wyprzedać Atlas Arenę. Bang!
Zupełnie inną kwestią jest to, że Depesze dają świetne koncerty. Koniec kropka. Kto nie widział i tak pewnie nie zrozumie. A kto był będzie długo dyskutował, czy zjawiskowe aranże klasyków z “Music For The Masses” grane przy okazji aktualnej trasy to większe perełki niż bluesowo-rockowa wersja “Personal Jesus”, i tak dalej… i tak w nieskończoność… Jeszcze inna sprawa, to dźwięk na Stadionie Narodowym. W porównaniu z nim, to co oferuje Atlas Arena to filharmonia.
Zresztą nie tylko dźwięk przemawia na korzyść Atlas Areny (która wczoraj zamieniła się w piekarnik), na plus można odnotować to, na co może niewielu fanów zwraca uwagę – scena. Ciut mniejsza niż ta, którą postawiono na Narodowym sprzyjała interakcji między muzykami. Byli bliżej siebie, łatwiej było ich sfotografować “razem”.
Mam jeszcze jedną refleksję. Po ostatnim masowy, stadionowym koncercie można było sądzić, że rasowi fani – depesze – zanikają w masie tych wszystkich, których magia DM przyciąga na koncerty. Po wczorajszej wizycie w Łodzi wiem, że to było złudzenie. Oni po porostu nieco zniknęli wówczas w 40-tysięcznym tłumie. W bardziej „kameralnej” Arenie widać było wyraźnie, że są i trzymają się mocno, nawet jeśli niektórym wyrosły brzuszki czy małe depeszątka.
Show musiało się zacząć od „Welcome to My World”, nie mogło zabraknąć akcji fanowskich (tu przy „Black Celebration”). Nie mogło też zabraknąć takich sztandarów jak „Enjoy the silence” czy „Just Can`t Get Enough” na bis, ale i tak najjaśniejszym momentem koncertu było wykonanie wspomnianego wcześniej „Personal Jesus”.
Wczorajszy koncert był jednym z ostatnich w ramach trasy promującej „Delta Machine” i to też było widać. Panowie byli doskonale zgrani, rozpędzeni jak lokomotywa i potrzebowali może kilku sekund, by zapanować na tłumem. Zresztą, nigdy chyba nie mieli z tym większych problemów. Zwłaszcza w Polsce.