W Antypodsumowaniu 2013 roku pisałem o czasem absurdalnie wysokich cenach biletów na koncerty w Polsce. Temat wrócił szybciutko. Najpierw wszyscy zgrzytali zębami, że najtańszy bilet na Nine Inch Nails to koszt dwóch stów, by za chwilę wywalić oczy ze zdziwienia na widok cen na Warsaw Orange Festival. Tu trzydniowy karnet dla VIPa doszedł do 1800 zł, a jednodniowy to wydatek „jedynie” 850 zł. Najtańsza trzydniówka to jakieś sześć stów.
Jeszcze kilka lat temu cieszyliśmy się, że zachodnie, światowego formatu, gwiazdy są już w naszym zasięgu. Zwłaszcza te ze Stanów. Kurs dolara spadł do takiego poziomu, że nagle koncerty w Europie stały się łakomym kąskiem dla takich Jayów Z czy innych, a promotorzy mogli oceniać takie przedsięwzięcia jako mniej ryzykowne finansowo. I wchodzili w nie. W Polsce również, choć my wciąż biedaki cebulaki jesteśmy na tle bogatszych sąsiadów z Unii. No ale jak ktoś już hula z koncertami po Europie, to i do kraju nad Wisłą łatwiej go ściągnąć. A że był u nas głód koncertów „wielkich gwiazd”, to sprzedawało się niemalże wszystko, jak leci.
Wróćmy jeszcze do Nine Inch Nails. Koleżanka przypomniała, że jeszcze w 2007 roku płaciła za bilet na ich koncert w Londynie 25 funtów (czyli jakieś 130 zł). Dziś za koncert w Katowicach trzeba wyskoczyć z 237 zł (I sektor). A przecież funt spadł (chyba). Ale mniejsza o to. Ciekawe wyliczenie pod postem koleżanki przeprowadził inny kolega. Wynika z niego, że w 2007 roku taki Angol na bilet NIN musiał pracować średnio 5 godzin, a Polak 22 godziny (w Polsce), by pójść na ten sam londyński koncert (tylko koszt biletu). W 2014 roku ten sam Angol na bilet na koncert tego samego zespołu pracować musi już 6 godzin, a Polak… też o godzinę więcej, czyli 23. Czyli w proporcjach nic się nie zmieniło. Wciąż z naszego punktu widzenia na koncerty wydawać musimy fortuny. Nie przesadzam.
Rzuciłem okiem na listę większych koncertów w Polsce. Tych już ogłoszonych, tych, na których chciałbym być. Jeśli ktoś gra w kilku miejscach, to wybierałem oczywiście Warszawę. Bo bez kosztów dojazdu. Zawsze wybierałem najtańszy dostępny bilet. Wyszła mi taka kwota, że… Sami zobaczcie:
Styczeń
Clannad – 109 zł
Fields of the Nephilim – 120 zł
Niewiele tego jest – raptem 229 zł.
Luty (zaczyna się)
Moderat – 99 zł
Dream Theater – 140 zł (Katowice)
Ellie Goulding – 160 zł
Deep Purple – 150 zł (Poznań)
John Mayall – 109 zł
Bullet For My Valentine – 95 zł
Gary Numan – 120 zł
Backstreet Boys – tylko konie
Depeche Mode – 220 zł (Łódź)
Steel Panther – 80 zł
Wychodzi dokładnie 1173 zł. Trzy wyjazdy poza Warszawę, powiedzmy trzy stówy. A bilety na Backstreet Boys są już tylko u koni.
Marzec
Simple Minds – 140 zł
Tom Odell – tylko konie
James Arthur – tylko konie
Skunk Anansie – tylko konie
Five Finger Death Punch – 99 zł
Apocalyptica – 100 zł
Rufus Wainwright – 140 zł
Metal All Stars – 120 zł (Łódź)
Rodriguez – 150 zł
Red Fang – 55 zł
Razem 804 zł plus jeden dojazd do Łodzi (niech będzie, że 100 zł). Do tego na trzy koncerty bilety są już tylko u koników.
Kwiecień (na razie skromnie)
Cut Copy za 99 zł.
Maj
Peter Gabriel – 187 zł (Łódź)
Manowar – 197 zł
(Katowice)
Niby tylko 384 zł, ale trzeba doliczyć dojazdy do Łodzi i Katowic.
Czerwiec
Yes – 165 zł
Avenged Sevenfold – 181 zł (Łódź)
The National – 165 zł
Nine Inch Nails – 197 zł (Katowice)
Impact Festival – 298 zł (Łódź)
Orange Warsaw Festival – 600 zł
Life Festival Oświęcim – 179 zł (Oświęcim)
Tom Jones – 198 zł
Same bilety to raptem 1983 zł. I cztery wyjazdy, powiedzmy kolejne 4 stówy.
Lipiec
Open`er – 630 zł (z polem) (Babie Doły)
Sonisphere Festival – 198 zł
Bilety to 828 zł. Do tego jeden dojazd – jedna stówa.
Nie liczę kosztów noclegu, nawet jak impreza trwa dwa lub więcej dni (wyjątkiem jest Open`er, bo tu można mieć nocleg w cenie karnetu). Koszty dojazdu i powrotu liczę zawsze jako 100 zł. Nie liczę browarów, koszulek i innych pierdół na które zwykle się wdaje hajs. Zakładam, że na każdy koncert jadę sam. Ile tego wyszło?
Cztery koncerty dostępne tylko u koników. Niech będzie że 4×150 zł = 600 zł.
10 wyjazdów poza Warszawę – to 1 000 zł.
Wartość wszystkich biletów to 5 500 zł
Razem: 7 100 zł.
Dużo? Nie mnie oceniać, ale pewnie tak. Ja na szczęście mogę liczyć na akredytacje w większości przypadków. No i pewnie nie znajdzie się nikt na tyle pierdolnięty, by chciał zobaczyć to wszystko i był gotów za to zapłacić. Z drugiej strony… nawet poważna redukcja tej listy, dodanie do niej mniejszych, klubowych koncertów krajowych wykonawców (ceny od 20 do 50 zł każdy) i przemnożenie przez dwa (osoba towarzysząca) powoduje, że pewnie wracamy do zbliżonej kwoty. Czyli średnio jakieś tysiąc złotych miesięcznie. Przy naszych zarobkach to nie mało.
Czemu koncerty są dla nas tak drogie? To pewnie temat na osobny tekst (może któryś z promotorów się wypowie?). Oczywistym jest to, że jesteśmy biedniejsi od zachodnich sąsiadów. Zarabiamy proporcjonalnie mniej. To fakt. Ale w prywatnych rozmowach znajomi z agencji koncertowych zwracają uwagę na choćby dwie czy trzy rzeczy… Otóż, kilka lat temu polscy promotorzy (czy raczej okazjonalni organizatorzy) ścigali się o gwiazdy bez oglądania się na stawki, bo dysponowali np. publicznymi czy samorządowymi pieniędzmi. O tym, ile kosztował „darmowy” koncert Lenny`ego Kravitza na krakowskich Wiankach do dziś krążą legendy.
Inną sprawą jest to, że artyści i ich managementy wołają tych samych stawek u nas co w Niemczech, Danii czy Francji. Bo czemu mieliby stosować taryfę ulgową. Jednak to co najbardziej mnie zaskoczyło, to kwestia kosztów wynajęcia hal, sal czy klubów. Okazuje się, że Polsce konkurencja jest żadna. I to pomimo wyraźnej poprawy infrastruktury w ostatnich latach. Ponoć wynajęcie Sali Kongresowej to 35 000 zł. Do tego trzeba zapłacić za obsługę, kolejna dycha. Koszt wynajęcia prestiżowego Teatru Narodowego to podobno 120 000 zł. A bywały tam koncerty. W każdy większym mieście postrzeganym jako „ośrodek koncertowy” jest co najwyżej kilka miejsc na większe koncerty. To ogranicza konkurencję i powoduje, że koszt samej miejscówki może być większy niż na Zachodzie. A stawka artysty podobna. Tylko nasze zarobki jakby mniej podobne. Smuteczek.