Wbrew tytułowi, zacznę od muzyki. Nie dlatego, że Jurek Owsiak we krwi ma utyskiwanie na brak zainteresowania festiwalem ze strony dziennikarzy muzycznych, co do końca prawdą nie jest, ale dlatego, że działo się sporo. Już w czwartek, zaraz po oficjalnym otwarciu imprezy na Dużej Scenie pojawił się Kamil Bednarek. Na Przystanku zawsze było miejsce dla reggae, nie zabrakło go i w tym roku (świetny koncert dali m.in. panowie z SOJA czy Third World). Również pierwszego dnia solidnej masakry dokonali Atari Teenage Riot i Enter Shikari. Pierwsi wystąpili przed Big Cycem, a drudzy po. A nasi rodzimi, weseli punkowy obchodzi swój jubileusz przekrojowym, naszpikowanym hitami setem. Ludzie pod sceną szaleli ile wlezie, wspierani przez chłodzące ich wozy strażackie. Tu nic się nie zmienia. Im później, tym ludzi pod sceną więcej i ważniejsze na niej koncerty.
Po Enter Shikari scena należała już do jednego z ważniejszych headlinerów festiwalu, amerykanów z Ugly Kid Joe. I tego koncertu nieco się bałem, bo zespół formalnie dość długo nie istniał, muzycy odnaleźli się w innych projektach i dopiero dwa lata temu „brzydale” powrócili w najmocniejszym składzie. A w Kostrzynie zagrali tak, jakby nigdy z muzycznego Olimpu nie zeszli a czas omijał ich szerokim łukiem… Kolejnego koncertu bałem się jeszcze bardziej. Dobra, przyznam się – nie wierzyłem, że może się udać, a co dopiero być jednym z muzycznych knockoutów tej edycji Przystanku. Mowa o specjalnym projekcie Goorala z Zespołem Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Ludzie zwariowali, dziewczęta i chłopcy z Mazowsza (w strojach ludowych) szybko się wyluzowali ale do końca zawodowo i widowiskowo panowali nad tym, co dzieje się na potężnej scenie. Gooral zaś jak w amoku podkręcał wszystko swoją szaloną elektroniką. Po takim show wydawało się, że odbierający Złotego Bączka Happysad są skazani na pożarcie… ale kolesie, którzy chcą się całować, a nie bić, zebrali największą chyba tego dnia publikę i trudno powiedzieć, kto kogo bardziej nakręcał. Publika zespół, czy odwrotnie.
W kolejnych dniach było nie gorzej. Na pierwszy ogień szły kapele wyłonione w eliminacjach zorganizowanych przy pomocy Fabryki Zespołów. Zaczął Chassis (jak mówi o nich Marecki – „siła i duma Pomorza”), dalej stojący u progu międzynarodowej (założycie się?) kariery Białorusini z The Toobes i Jammm Chyba Ściebie / Łowcy Band. The Toobes dali świetne show, ale wiem (bo widziałem nie raz), że stać ich na więcej. Kabaretowi Łowcy słowo „show” odmienili przez inne przypadki udowadniając m.in., że zagrać można nawet odpadach AGD. Jak już jesteśmy przy zespołach wyłonionych w eliminacjach, to ostatniego dnia Dużą Scenę otwierała Ametria – aktualni mistrzowie Polski w łączeniu melodii z ciężkim łojeniem, Clock Machine i kolejni mistrzowie Polski – tym razem w kategorii najbardziej żywiołowego koncertowania – Kabanos (za swój zeszłoroczny koncert na Małej Scenie odebrali właśnie zasłużonego Złotego Bączka).
Skoro przy mniejszych scenach jesteśmy, to na Scenie Folkowej i w Pokojowej Wiosce Kriszny też sporo się działo. Wszystkiego zobaczyć nie mogłem, ale takie tuzy jak The Analogs. Alians czy Moskwa spokojnie mogłyby grać na Dużej Scenie. Gromadzili na swoich koncertach rzesze fanów, choć rekord należy chyba do… Artura Andrusa. Już wam się kręci od tych różnych gatunków muzycznych? Spokojnie, karuzela dopiero się rozpędza!
Takie koncerty, jak ten Emira Kosturicy z The No Smoking Orchestra, Leningradu czy Kirila Dżajkovskiego były jak kolejka górska ze strefy gastronomicznej aż do samego Grzybka (błotko). Esencja radości z muzykowania i kliniczny przykład szczęścia pod sceną.
Rewelacyjny koncert zafundował nam też Anthrax. W prime time’ drugiego dnia skopali wszystkim tyłki, jak przystało na 1/4 Wielkiej Czwórki. Ich też obserwowałem z bliska i widziałem u nich klasyczny opad szczęki. Mimo gigantycznego doświadczenia i wielu lat koncertowania widać było, że to co wyprawia się pod sceną kompletnie ich przerasta (i nie chodzi mi tu o odbywający się w trakcie ich występu Fire Show).
Esencją woodstockowych koncertów są tzw. projekty specjalne. W tym roku uczty były wie. Jedna dla punków, druga dla metali. Ale właściwie z tych szwedzkich stołów suto najedli się wszyscy. Farben Lehre wraz z gośćmi przygotowali świetny „Punk Rock Project” i skakali z jednego punkowego kamienia milowego na drugi. Podobnie, choć na metalową nutkę, wyglądał projekt przygotowany przez Huntera, czyli „Metal Project”. Koncert wyraźnie podzielony na dwie części – światowe klasyki i the best of Hunter można uznać za kolejną próbę muzycznej definicji Przystanku Woodstock.
Dlaczego tak napisałem? A no dlatego, że Woodstock słynie już z fenomenalnych projektów specjalnych. Z koncertów przekrojowych, prezentujących klasykę wszelkiej maści nurtów rocka. I wydaje mi się, że takie wydarzenia, jak koncert w hołdzie Ciechowskiemu i Republice, jak Ewelina Flinta fantastycznie interpretująca rockowe evergreeny czy właśnie tegoroczne projekty specjalne, to jest to, na co ludzie na Przystanku czekają najbardziej. Bo, paradoksalnie woodstockowicze pytani, po co tu przyjeżdżają zgodnie odpowiadają: dla klimatu, dla atmosfery, dla ludzi. A dopiero potem dla muzyki. I jakkolwiek ważnym jest, by takie koncerty jak Marii Peszek, czy wspomnianego wcześniej Anthraxu miały miejsce na Woodstocku, bo to ważne wydarzenia artystyczne, to jednak ważniejsze rzeczy dokonują się między przystankowymi scenami.
I nie mam tu na myśli fenomenalnej reakcji publiczności na ASP po wybryku jednego idioty, a to, co od lat widzi się na całym terenie festiwalu. To, jak zmieniamy się wjeżdżając na teren festiwalu i to, jak odmienieni z niego wracamy. I nawet jeśli nie chce nam się uczestniczyć w żadnym z pierdyliarda przeróżnych warsztatów przygotowanych dla festiwalowiczów, i nawet jeśli nie zajrzymy do żadnego z namiotów NGO, i nie pójdziemy poszaleć w błocie… i nawet jeśli absolutnie wszystko będziemy mieli w dupie, bo interesuje nas tylko wlewanie w siebie piwa w ilościach przemysłowych, to i tak wrażenie muszą na nas zrobić jakieś magiczne relacje wytwarzające się między woodstockowiczami. Bo nagle tu, w tym pyle i błocie okazuje się, że wszyscy jesteśmy fajni, że nie ma lepszych i gorszych, że dzielimy się tylko na tych, którym się chce i tych, którym nie. Że słowo „inny” ma całkowicie zmienione znaczenie, a słowo „obcy” nie istnieje. I tacy właśnie woodstockowicze, chłonący wszystko to, co dzieje się na ASP, wszystko to co lane jest w strefie piwnej i wszyscy ci, którzy korzystają z terapii „free hugs” to najlepsi adresaci specjalnych projektów muzycznych. Bez nich nie miałby one sensu, podobnie jak cały Woodstock. A może odwrotnie? Co za różnica… XX edycja Przystanku Woodstock już za niecały rok 😉