Wychodząc z domu gdziekolwiek, a już ruszając w dłuższą wycieczkę zwłaszcza, należało odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytanie – czego będę słuchał? Jaką kasetę zabrać ze sobą? Szkoły były dwie, jak to w życiu – szkoła płocka i otwocka. Jedna zakładała, że zabierało się nowości, by dokładnie je przesłuchać, a druga kazała zabierać najukochańsze płyty (w sensie albumy zapisane na kasecie). Ja praktykowałem tę drugą właśnie. Byli też i tacy (w mniejszości), co przegrywali sobie z różnych kaset wybrane kawałki na jedną „dziewięćdziesiątkę” tworząc swój osobisty TOP 20 przygotowywany specjalnie na walkmana. Wtedy też układało się kolejność utworów albo dobierało się je na specjalne okazje. Do łażenia po mieście było co innego niż na podróż pociągiem. Tak czy siak, najczęściej słuchało się całych albumów, zazwyczaj dwóch, bo jeden wchodził na jedną stronę kasety, a drugi na drugą. Efekt był taki, że płyty (kasety), które lubiło się choć trochę miało się przesłuchane dokładnie, od dechy do dechy. Znało się każdy szmer i szelest (po pojawieniu się kompaktów czasem odkrywało się zupełnie nowe ślady gdzieś w dalszych planach, czego na marnej kasecie wyłapać się nie dało). Czy się tego chciało czy nie, technologia determinowała kulturę słuchania muzyki.
Tak było i wcześniej. Format płyty winylowej powodował, że albumy miały poniżej 45 minut. Dłuższych po prostu nie dało się upchać, ale to wie dziś każdy gimnazjalista, bo winyle znów w modzie. Często albumy „dwupłytowe” komponowane były z uwzględnieniem tego, że co dwadzieścia kilka minut trzeba było zrobić przerwę i zmienić płytę lub jej stronę. Znaczenie miało to, co otwiera drugą stronę płyty i jaki finał ma pierwsza. Tak przecież ułożona jest kultowa płyta Pink Floyd „The Wall”. Numery przechodzą płynnie jeden w drugi, nie ma wyraźnych przerw czy pauz, poza momentami przeznaczonymi na podniesienie igły i zmianę strony. Słychać to wyraźnie, kiedy słucha się całego albumu z CD 🙂 Jednak czarnych krążków słuchało się w domu, miało się po ręką całą kolekcję i swobodny wybór. A wychodząc z chaty z walkmanem trzeba było się zdecydować od razu, czego słuchać się będzie później. Bo ile kaset można było mieć przy sobie? No, najwyżej kilka. Ale to mało praktyczne było, bo i tak kieszenie pełne baterii były (bywało, że to towar trudno dostępny był).
Taka strategia słuchania całych albumów była fantastyczna. Raz, że bezlitośnie obnażała płyty „nierówne”, czyli takie, gdzie były jeden czy dwa zajebiste single, a reszta to kupa. I taki artysta zazwyczaj wielkiej furory nie robił. Zresztą, określenie „one-hit wonder” nie dość że celne było, to jeszcze pogardliwe raczej. Drugą stroną tego medalu było to, że cenionych przez siebie artystów znało się doskonale (tzn. ich twórczość), a nie powierzchownie. Rozkmniniało się nawet kolejność utworów na płycie. Np. z moich obserwacji wynikało, że zanim pojawiły się CD, to największe hiciory (dziś mówi się chyba „killery”) były jako numer dwa lub trzy na pierwszej i na drugiej stronie kasety czy winyla. Kiedy płyty zaczęły ukazywać się tylko na CD, troszkę się to zmieniło, ale niewiele. Czy dzisiaj ściągając muzę z netu, ktoś w ogóle zwraca na to uwagę? Zastanawia się, czy kolejność utworów ma jakieś znaczenie? Raczej nie, bo i artyści przeważnie mają to w dupie. Niedawno przesłuchiwałem uważnie wszystkie trzy pierwsze płyty Led Zeppelin, bo ukazała się ich świetnie zremasterowana edycja. I przypomniało mi się to zabawne uczucie, kiedy w ciszy między jednym a drugim utworem słyszałem już w głowie początek następnego. Bo przecież „od zawsze” było tak, że po „Heartbreaker” musi być „Living Loving Maid”. Inaczej się nie da.
Patrząc na całą tę historię z innej perspektywy, myślę, że tamta, uboższa technologia zupełnie przewrotnie była lepsza dla muzyki. Dla wartościowej muzyki. Bo przecież składanki Disco Bravo Hits vol. pierdyliard i wtedy sprzedały się na potęgę. Ale jak ktoś interesował się choć troszkę ambitniejszą muzyką, to chcąc nie chcąc, poznawał ją w bardziej świadomy i przemyślany sposób. Właśnie dlatego, że wcześniej musiał się zastanowić, czego posłuchać. I dlaczego akurat tego. A jak już słuchał, to w zasadzie kilka razy, raz po raz… I wyłapywał niuanse, smaczki i inne takie. Dyskutował o nich jarając ukradkiem szlugi z kumplami na przerwach 😉
Skoro młodzi adepci fotografii wychowani na cyfrowym sprzęcie pozwalającym praktycznie bez ograniczeń walić zdjęcie po zdjęciu w ramach ćwiczeń, dostają do łapki aparat analogowy z filmem 35mm i 24 klatkami do dyspozycji, to może czasem warto pokusić się o coś takiego w muzyce? Bo to zmusza do myślenia, do refleksji. Do podejmowania decyzji. Nie masz 16GB karty mieszczącej Bóg wie ile zdjęć. Masz tylko dwa tuziny klatek, zatem pomyśl, zanim naciśniesz spust migawki. Zastanów się, czy warto, jak ma wyglądać fotografia, co ma być w pierwszym planie, a co w kolejnych. Jak skomponować zdjęcie, by wydobyć z obrazu to, o co ci chodzi. No skoro tak jest w fotografowaniu, to w słuchaniu muzyki jest podobnie. Wyobraźcie sobie: jedziecie pociągiem z Warszawy do Gdańska i wracacie za tydzień. I macie miejsca na trzy czy pięć kaset. To raptem kilka albumów. Które zabrać i po co? Dlaczego akurat te? Na co będziecie mieli ochotę? I wyobraźcie sobie, że faktycznie słuchacie tych płyt dokładnie, uważnie. No i teraz pomyślcie, w jakim stopniu znacie dzieła, które załapały się na Waszą krótką listę. Jak zmienia się ocena artysty, który poza jednym świetnym numerem oferuje 40 minut badziewia i nudy. Nudy, na którą jesteście skazani. A jaką macie frajdę z odkrycia, że w sumie średnia z początku płyta po kilku przesłuchaniach odkrywa przed Wami cały swój urok i wszystkie tajemnice, te niedostrzegalne przy pierwszym podejściu do niej?
Ciekawe, ilu ówczesnych artystów nie zostałoby odkrytych, gdyby nie takie właśnie słuchanie muzyki? A która z dzisiejszych gwiazd musiałaby pracować na kasie w Tesco, bo jej album najzwyczajniej w świecie nie obroniłby się w całości… Jeden czy dwa single polatałyby w mediach i tyle, bo żadnego pliku nie dałoby się kupić w sieci, bo nie byłoby takiej możliwości 😉