„Rock N Roll Nigger”, zagrany na bis (obok m.in. „People Have The Power”), był zresztą najgorętszym momentem koncertu. Hymn wszystkich wykluczonych Patti Smith zakończyła szaleńczym wyrywaniem strun – gdy została jej tylko jedna, rzępoliła na niej do upadłego. Może i było to z lekka pretensjonalne (w końcu cóż ciekawego w niszczeniu strun i gitar, kiedy wiadomo, że na backstage`u czekają nówki?) i do bólu rock`n`rollowe, ale w dramaturgię całego występu wpisywało się znakomicie. Tak samo jak wpisywały się inne obowiązkowe w setliście numery: stadionowe „Because The Night” czy „Gloria”. W tym ostatnim utworze Smith pozwoliła sobie na trochę więcej zabawy ze strukturą piosenki – ot, otwierające debiutancki album „Horses” zdanie o Jezusie, który nie umarł za jej grzechy, zostało przesunięte i wykrzyczane gdzieś w środku kompozycji.
Wiele kompozycji zostało zagranych poprawnie, być może nawet za bardzo – starczy, poczciwy, dziś trącący myszką rock brał wtedy górę. Były jednak również momenty zaskakujące. Muzycznie: „Beneath The Southern Cross”, gdzie ściana wchodzących sobie w słowo gitar (dwóch elektrycznych i dwóch akustycznych) przypominała o połowie lat 90., gdy płyta powstawała, a rynek miał jeszcze w pamięci niedawne rozboje shoegaze`u. Widowiskowo: „Banga”, tytułowy numer z ostatniej płyty. W trakcie jego wykonywania Smith najwyraźniej zgubiła kostkę do gitary i gdy zaczęła jej szukać wśród publiczności, trafiła na śmiałka, który podjął się zagrania kilku chwytów. W ten sposób fan z pierwszego rzędu został zaproszony na scenę, gdzie nie tylko mógł zaprezentować próbkę swoich gitarowych umiejętności, ale też szczeknąć kilka razy do mikrofonu – w końcu Banga to pies Poncjusza Piłata z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa.
Krytycy mówią o studyjnych dokonaniach Smith: pięknie się starzeje. W domyśle znaczy to, że wciąż nie brakuje jej zaangażowania i pasji, a jednocześnie nie stara się kryć ze swoim wiekiem; przeciwnie, z doświadczenia czyni własny atut. Tę „piękną starość” jeszcze lepiej było widać na koncercie – piekielnie profesjonalnym, fantastycznie pomyślanym (jeśli chodzi o setlistę) i równie dobrze wykonanym. Smith bez trudu łączyła spoken-word z wrzaskiem i tym charakterystycznym, z lekka może obłąkańczym śpiewem, który znamy z pierwszych płyt. Odniosłem wrażenie, jakby swoją postawą zaskoczyła samych organizatorów, którym nie dość było krzesełek w amfiteatrze i postanowili postawić dodatkowe pod samą sceną – jakby chcieli z Parku Sowińskiego uczynić Salę Kongresową. Cóż, nie z Patti Smith.