foto: P. Tarasewicz
„Ostry zakazany jak ekshibicjonista, który/ Macha swoim fiutem do taktów partytury/ Przepędzając głodne szczury, pędzące za zyskiem/ A mnie chuj obchodzi, kto ze szczurów jest ministrem/ Biegającym za cyckiem swojej sekretarki grożąc/ Że jeśli ona nie da mu szparki/ To zrobi jej z dupy sanki i wyleje z roboty”.
„Proszę, złap mnie za rękę, zabiorę Ciebie w miejsce piękniejsze niż raj/ Czerwone jak serce, nad głowami powietrze mgliste od barw/ W drodze po szczęście szaleństwem by było nie móc wzbić się do gwiazd/ Jak nocą Okęcie blask przyciąga wzrok, zwłaszcza gdy wyjdziesz na dach”.
Powyższe dwa cytaty dzieli niemal siedemnaście lat. Siedemnaście lat i kilkanaście płyt w dyskografii. Jaką drogę przebył Ostry od czasu debiutanckiego „Masz to jak w banku” do wydanego właśnie „W drodze po szczęście”? Taką właśnie. Ten kierunek można rozpisać na kilka sposobów: od ulicznika do głowy rodziny, od buntownika do zadowolonego z życia faceta, od frustracji do afirmacji, od wulgarnego konkretu ulic do uniwersalnych refleksji.
Najbardziej przekonujące jest jednak jeszcze inne podejście, najbardziej chyba pojemne: że o ile przed laty O.S.T.R. szarżował ze swoją osobowością i wizją świata do granic możliwości, tak dziś jakby dawkuje siebie, chowając się za sloganami, kliszowymi obrazami i pustymi wersami. Właściwie stało się to, czego tak wielu mu życzyło: żeby poskromił swój pracoholizm, szedł bardziej w jakość niż ilość, częściej gryzł się w język i mówił zrozumialej. Przypomnę, że na przestrzeni lat, choć chwalono go za wiele rzeczy, to równie często krytykowano. Że obok tak wzruszających numerów jak „Mówiłaś mi…” zdarzały mu się chamskie fragmenty o tym, jak to chętnie spaliłby tę „kurwę Zytę dziwkę’. Że wpadał w słowotok i grzązł w dygresjach. Że nagrywał za dużo i za często. No, to proszę: dwuletnia przerwa wydawnicza, piętnaście utworów, wiele mądrych i wyważonych słów.
I co? I nic. W teorii wszystkie wady zostały wyeliminowane. Ba, stało się niemalże naturalnie, bo w końcu mamy do czynienia z dorosłym, odpowiedzialnym facetem. Mam jednak wrażenie, że tym razem dziecko wylano razem z kąpielą. Ostry, decydując się na – być może przymusową, bo spowodowaną troską o zdrowie – zmianę tonu, zgubił też gdzieś charakter i barwność. Być może dziennikarzowi nigdy nie dogodzisz, ale zaczyna mi brakować tych ni to skitów, ni to regularnych utworów na trywialne tematy jak spanie i jedzenie słodyczy na piętnastu metrach kwadratowych. Tych wszystkich karkołomnych, przegiętych zabaw z flow, gdzie ginęła treść i chodziło o to, by było jak najszybciej. Nawet tych populistycznych, tanich wersów o polityce mi brakuje. Nie wierzyłem, że kiedykolwiek będę za tym tęsknił, a jednak. Najwidoczniej podskórnie doceniałem te głupstwa, na które tak się zżymałem. Doceniałem, bo dzięki nim słuchałem człowieka z krwi i kości, o temperamencie, który potrafił zaprowadzić go do rzeczy absolutnie wybitnych, jak i absolutnie żenujących.
Dziś natomiast słucham O.S.T.R.’a, którego nie bardzo jest za co skrytykować (no dobrze, za banały w stylu Coelho można bez zastanowienia), ale też nie wiadomo, za co pochwalić. Łodzianin znalazł się w strefie bezpieczeństwa, w której – no właśnie, co? Będzie chował się do końca kariery? Czy zdobędzie się na jakąś rewolucję? Umówmy się, tak, to raper-weteran, ale ledwie 38-letni. Trudno się spodziewać, by na posągowym statusie, którego doczekał się w polskim hip-hopie, miał jechać przez kolejne dekady.
To jednak kwestia na inny artykuł: to, w jaki sposób hip-hopowcy uchodzący za weteranów (Peja, Tede, Borixon, Włodi, Pezet) myślą o swoich dalszych karierach, będąc w wieku, który w np. świecie rocka nie robi na nikim wrażenia. Wróćmy więc do Ostrego. Albumu „W drodze po szczęście” nie postrzegam zatem jako płyty, która byłaby tylko wypadkiem przy pracy. Nie wydaje mi się też, że trylogia, którą ten krążek zamyka, miałaby zwiastować jakieś przełamanie w najbliższej twórczości łodzianina. Przeciwnie, sądzę, że z punktu widzenia Ostrego na obecnym patencie można jeszcze sporo ugrać. Raz, że za produkcję odpowiadają Killing Skills, zespół – co by o nim nie mówić – bardzo wszechstronny i otwarty na nowoczesne rozwiązania. Działając w takim teamie, O.S.T.R. może więc spokojnie puszczać oko do młodszego słuchacza, a jednocześnie nie rozstawać się ze starszym. Dwa, że afirmacyjny, wiosenny ton obecny w wielu nowych piosenkach łodzianina z pewnością zrobi furorę na koncertach. Trzy, że inny ton dominujący w tych nagraniach – gorzko-rozliczeniowy – też raczej jest daleki do wyeksploatowania, zwłaszcza że O.S.T.R. zaczął się na poważnie przyglądać swojemu dotychczasowemu życiu dopiero na poprzednim albumie, „Życiu po śmierci”.
Wreszcie z punktu widzenia marketingu wciąż bardzo łatwo podtrzymywać wizerunek O.S.T.R.’a jako ostatniej szansy tego rapu: faceta, który od lat konsekwentnie oraz regularnie robi swoje, trzyma się swojej ekipy, jest wierny zasadom i dzięki któremu inteligentny, wartościowy hip-hop trafia do szerszej publiczności. To narracja, która potrafi słuchaczowi wiele wytłumaczyć: dlaczego współpraca z MTV, czemu w singlowym „Słuchu” pojawiają się dyskotekowe motywy, a w „All Awake” niemalże discopolowy wokal. To wszystko w służbie prawdziwego hip-hopu, bracie, to wszystko w służbie prawdziwego hip-hopu.
Karol Stefańczyk