foto: kadr z wideo
W dobie panicznego lęku przed spoilerami Iron Maiden strollowali swoich fanów, zdradzając im setlistę „Legacy Of The Beast World Tour” na Instagramie. Podczas otwierającego trasę koncertu w Tallinie na oficjalnym profilu grupy na bieżąco pojawiały się grafiki nawiązujące do tytułów kolejnych utworów. Patrząc na zestaw przygotowany przez grupę, można pomyśleć, że taki zabieg miał na celu podsycenie zainteresowania, ponieważ w repertuarze poza jazdą obowiązkową znalazło się miejsce na kilka niegranych od dawna perełek.
Iron Maiden idzie na wojnę
Koncertom Iron Maiden od zawsze towarzyszy imponująca produkcja. Tym razem jednak było wyjątkowo nawet jak na standardy zespołu Steve’a Harrisa. W otwierającym występy „Aces High” nad głowami muzyków unosi się gigantyczna makieta brytyjskiego myśliwca Spitfire, którym latali uczestnicy Bitwy o Anglię, w tym piloci Dywizjonu 303, o czym kilka utworów później Bruce Dickinson wspominał przy ogromnym aplauzie widowni. Podczas drugiego w zestawie „Where Eagles Dare” nawiązującego do filmu o tym samym tytule („Tylko dla orłów” z Clintem Eastwoodem i Richardem Burtonem) Dickinson prezentuje się w zimowym outficie, chwilę później dobywa miecza, by popisywać się umiejętnościami szermierczymi w walce z cieniem oraz potężnym Eddiem wkraczającym na scenę w „The Trooper”.
Pierwsza część koncertu w całośći nawiązuje do wojen – pierwsze dwa utwory odnoszą się do wydarzeńz II wojny światowej, „2 Minutes to Midnight” odnosi się do Zegara Zagłady z czasów zimnej wojny, „The Clansman” przywołuje Williama Wallace’a, szkockiego bohatera narodowego wojującego z Anglikami w na przełomie XIII i XIV wieku, natomiast „The Trooper” to opowieść o wojnie krymskiej. Przed „The Clansman” Dickinson jedyny raz podczas koncertu decyduje się na dłuższy monolog, podczas którego podkreśla bohaterstwo polskich pilotów i opowiada o toczących świat od zawsze wojnach. W trakcie obu koncertów Bruce mówił mniej więcej to samo, drugiego dnia podziękował publiczności za ogromne zainteresowanie występami, dzięki czemu Kraków stał się jedynym miastem na trasie, gdzie po wyprzedaniu pierwszego koncertu zorganizowano dodatkowy, też wyprzedany (grupa ma przed sobą jeszcze dwa występy w Londynie, ale w tym przypadku od razu zakładano, że nie skończy się na jednym koncercie). Wokalista Ironów kłania się publiczności raz jeszcze – do tradycyjnej brytyjskiej flagi podczas „The Trooper”, dokładając jeszcze polską.
Przerost formy?
Koncerty Iron Maiden balansują dziś na granicy przedstawienia teatralnego i… koncertów popowych gwiazd. Dickinson przebiera się w trakcie koncertu częściej niż Justin Bieber, ponadto praktycznie w każdym utworze pojawiają się rekwizyty. Zimowa czapka w „Where Eagles Dare”, flagi w „The Trooper”, miecz w „The Clansman”, zielona latarnia w „Fear Of The Dark” (czyżby Bruce chciał dołączyć do The Green Lantern Corps?), miotacz ognia podczas „Flight Of Icarus”, krata imitująca celę oraz szubienica w „Hallowed Be Thy Name” – dużo, ale to i tak nie wszystkie gadżety, którymi wspiera się wokalista Maiden podczas koncertów. Zrozumiałbym, gdyby Ironi mieli w ten sposób maskować niedostatki muzyczne, ale zespół jest w najlepszej formie od dekady, głosowi Bruce’a też niczego nie brakuje – Maiden broni się na scenie na tyle dobrze, że wystarczyłaby im czarna płachta materiału za plecami, a i tak nikt nie wychodziłby z krakowskiej Tauron Areny rozczarowany. Tymczasem zespół sprawia wrażenie, jakby z czasem chciał zbyt głęboko wejść w konwencję, którą współtworzył w latach osiemdziesiątych.
Podczas promującej grę „Legacy Of The Beast” trasy Brytyjczycy sięgają po „Flight Of Icarus”, którego nie grali od ponad 30 lat, po 15 latach odświeżają „The Clansman”, „Where Eagles Dare”, po dekadzie przerwy ponownie sięgają po „For The Greater Good Of God”. Ponadto do setu wraca zawieszone na czas trwania sporu sądowego „Hallowed Be Thy Name”, jest też „Sign Of The Cross”, najlepszy utwór nagrany w erze Blaze’a Bayleya. Fani dostają więc nie tylko świetny set, ale także kapitalnie brzmiący zespół, z Nicko McBrainem, który sprawia wrażenie, jakby wypił eliksir młodości. Podczas poprzednich, stadionowych koncertów w Polsce (2014 w Poznaniu i 2016 we Wrocławiu) można było odnieść wrażenie, że zespół zwalnia ze względu na problemy perkusisty, tymczasem w piątek i sobotę to właśnie jego gra stanowiła o sile Maiden. Miło, że wreszcie dobrze nagłośniono każdą z trzech gitar, dzięki czemu wreszcie możemy w pełni cieszyć się umiejętnościami Dave’a Murraya, Adriana Smitha i Janicka Gersa.
Który z krakowskich koncertów był lepszy? Być może minimalnie drugi, dzięki lepszemu nagłośnieniu. Technicy mieli cały piątek, żeby „wyczuć” halę, dzięki czemu w sobotę od pierwszy dźwięków wszystko brzmiało jak należy. Podczas drugiego koncertu Bruce pomylił się w mostku „The Wicker Man” i przed pierwszym refrenem zaczął śpiewać tekst, który powinien być przed drugim. Świetnie, bo właśnie dzięki takim uroczym wpadkom, a nie wykorzystywanym hurtowo rekwizytom, koncerty Maiden są niezapomnianymi przeżyciami.
Maciek Kancerek