Hańba!: 12 najważniejszych płyt

W tym znakomitym (i powiększonym) zestawie jest dosłownie wszystko – od elektroniki po black metal.

2019.03.02

opublikował:


Hańba!: 12 najważniejszych płyt

fot. Kasia Skrzypek / Foto Forge

Muzyka powstała na przecięciu dźwięków akustycznej kapeli podwórkowej i punka, odważne, nierzadko rewolucyjne teksty bazujące przede wszystkim na autentycznej poezji okresu międzywojennego, a wreszcie oryginalny image (stylizacja na lata 30. XX wieku) – powiedzieć, że Hańba! to zespół wyjątkowy, to nic nie powiedzieć. Od kilku lat krakowska grupa promuje swoją niezwykłą, zaangażowaną muzykę zapełniając po brzegi nie tylko sale koncertowe w kraju i zagranicą, ale równie skutecznie uwodzi bywalców plenerowych festiwali. A jakie są muzyczne inspiracje i fascynacje Hańby!, która w kwietniu wyda swoją nową epkę pt. „1939”? Zapytaliśmy o to Adama, Ignacego, Tadeusza i Andrzeja, którzy opowiedzieli nam o swoich ulubionych płytach…

Adam Sobolewski:

Rage Against the Machine – „The Battle of Los Angeles”, 1999

„All sounds made by guitars, bass and drums” – przeczytać można na tylnej okładce trzeciego albumu tej formacji. Gdyby każdy zespół na świecie potrafił z tych czterech składników tworzyć tak proste, a jednocześnie bogate kompozycje, to żylibyśmy w zupełnie innym świecie. Ten album to ukoronowanie twórczości RATM. Śmiało można powiedzieć, że na nim się (niestety) skończył.

Napszykłat – „NP”, 2009

Naprawdę nie rozumiem, czemu ta płyta jest tak mało znana? a nawet odnoszę wrażenie, że sam zespół się do niej nie przyznaje. W każdym razie duet Piernikowski/Etamski nigdy nie zrobił tak dobrego kawałka muzyki. Tu wszystko się zgadza – każdy trzask i każdy zgrzyt odzywa się niby chaotycznie, a tak naprawdę zawsze tam gdzie miał się odezwać. A do tego teksty! Budują one swego rodzaju odklejony, oniryczny klimat. I skąd zespół wziął sampel z wierszem? Do tej pory nie wiem…

Steve Reich – „Music for 18 Musicians”, 1974-76

Ten 40-minutowy utwór to tak naprawdę dźwiękowy masaż kory mózgowej, który wspomaga naukę, koncentrację, pozytywnie wpływa na samopoczucie i powinien przepisywać go każdy lekarz – mający rozum i godność człowieka. A tak serio – to jest monument, a nie płyta.

Ignacy Woland:

Radiohead – „Amnesiac”, 2001

Wychowałem się na „klasycznym rocku”, ale to Radiohead otworzyło mi uszy na muzyczne poszukiwania. Można się dziś nieco śmiać z Anglików, można pokpiwać, sam zresztą od dłuższego czasu nie śledzę ich twórczości. Nie da się jednak ukryć, że dla nastolatka zderzenie z muzyką tej grupy – i to od razu z muzyką z „Amnesiac”, nawet z jej niepokojącą oprawą graficzną – było czymś niesamowitym, co pozwoliło ruszyć w głąb ciemnego, nieodkrytego lasu.

Arctic Monkeys – „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not”, 2006

Oszołomiony falą brytyjskiego i amerykańskiego „indie” kupiłem swoją pierwszą gitarę basową – chciałem grać tak jak Bloc Party, Interpol, Futureheads. Z tamtego okresu najczęściej wracam jednak do debiutu Arctic Monkeys, w którym każdy kolejny utwór to singiel idealny. W samochodzie śpiewam, na parkiecie tańczę, w skrytości serca wciąż chciałbym tak grać…

Japandroids – „Post-Nothing”, 2009

Niby nic – gitara i perkusja, dwa wokale, nagrane „na setkę”. Kanadyjczycy poruszyli jednak moje czułe struny i sprawili, że kocham ich miłością bezwarunkową. Idealny przykład tego, że mniej znaczy lepiej, a emocje to podstawa muzyki. Każdej.

Tadeusz Król:

Dark Funeral – „The Secrets of the Black Arts”, 1996

Jedna z pierwszych black metalowych płyt (i kapel) jakie usłyszałem, a zarazem album, który wciągnął mnie w ten świat na dobrych kilka lat. Szybkie, agresywne i mocno techniczne brzmienia to coś, co sprawiło, że odleciałem do mroźnych, północnych krain, w których nie ma elfów i reniferów, są za to krzyki potępionych dusz i piekielny ogień. I pomimo, że już dawno ściąłem włosy, przestałem malować ryj na czarno-biało i tarzać się w śniegu, wracam do Dark Funeral zawsze, kiedy tylko potrzebuję naładować się tą „agresywną energią”.

Pantera – „Vulgar Display of Power”, 1992

Właściwie to mógłbym wymienić (prawie) każdą płytę Pantery, jednak poziom tego albumu idealnie oddaje jego okładka. „Vulgar Display of Power” to jeden wielki strzał w mordę. Przy okazji – do dziś nie odżałowałem szansy na zobaczenie Pantery na żywo na koncercie w Spodku w 2001 roku (wraz ze Slayerem), który to został odwołany ze względu na ataki na WTC…

Kult – „Ostateczny krach systemu korporacji”, 1998

Zespół, który towarzyszy mi od dziecka. Pierwsze muzyczne „cokolwiek innego”, jakie usłyszałem po tym, jak oderwałem się nieco od „folkowizn” wtłaczanych mi od małego przez ojca. Słuchałem dawno temu, posłucham i dziś. Moim zdaniem najbardziej różnorodna muzycznie i tekstowo z wszystkich płyt Kultu. No i żeby nie było, że tylko metal, metal i metal…

Andrzej Zamenhof:

Dezerter – „Ile procent duszy?”, 1994

Ciężko mi wyróżnić jedną płytę Dezertera, bo wszystkie są dla mnie ważne, jednak największy sentyment mam do „Ile procent duszy?”. Jest to jedna z pierwszych kaset, którą świadomie słuchałem w życiu. Jako ośmiolatek znałem na pamięć wszystkie teksty. Gdy zaczynałem grać na gitarze, to „leciałem” całą płytę od początku do końca. Chyba jest to jedno z najważniejszych dzieł polskiej kultury, które mnie tak mocno ukształtowały światopoglądowo, jak i muzycznie. Zresztą pewnie słychać to w samej Hańbie…

Naked City – „Torture Garden”, 1990

Po dziecięco-młodzieńczym okresie słuchania punk rocka i metalu zacząłem więcej poszukiwać. W liceum dostałem komputer i stałe łącze internetowe. Koniec internetu i program Soulseek doprowadził mnie do terminu awangarda w muzyce i do twórczości Johna Zorna. Okazało się wtedy, że muzyka nie musi mieć żadnych ograniczeń, można grać punk rock na wszystkim i mieszać go z każdym gatunkiem. Było to dla mnie niezwykłe odkrycie. A granie nabrało nowego znaczenia. Pewnie gdyby nie Naked City, jeszcze długo byłbym metalowym kucem.

Sigur Rós – „Takk…”, 2005

Gdy obejrzałem film „Heima”, w którym Sigur Rós gra koncerty w różnych malowniczych miejscach na Islandii, od razu stałem się ogromnym fanem tego zespołu. „Takk…” jest chyba ich szczytowym dziełem i najchętniej wracam do tej płyty. To był dla mnie szok, że można tak rozciągać utwory i grać tak wolno…

Opracowanie: Artur Szklarczyk

Polecane

Share This