Wolski napisał, czy rzeczywistość napisała Wolskim? Nieważne, znowu w Wydałem zmierzono puls miastu, zaś Lombard okazał się poczekalnią dusz skazanych na zatracenie.
Mitomani, półzawodowi kłamcy, zawodowi bezrobotni, osoby zdegenerowane tak, że zacinają się i powtarzają jak stara płyta, przemocowcy. Rzadko po prostu ci, którym powinęła się noga. Raczej „cztery zawały, dwadzieścia odsiedzianych lat, siedemdziesiąt tatuaży i jakieś dwieście cystern nalewki miodowo-lipowej”. A do tego jedna skarpeta. Świat, o którym pisze Marek Wolski, „drukarz, grafik, wspinacz i eksplorator miejski”, to świat, od którego zwykle odwracamy głowę. I z którego koniec końców uciekł sam zainteresowany, bo o ile w lombardzie pracował, w lombardzie był właścicielem i z perspektywy lombardu pisze, to najwyraźniej nie jest on dłużej częścią jego życia.
Formy Wolskiego nazwane są w opisie „mikroreportażami”. Niektóre z tych wypisów, impresji i notek okazują się tak mikro, że autor używa słowa „migawka”. Czuć jednak pewien kompozycyjny dryg w tym, jak to się zazębia. Bohaterowie powracają i wchodzą sobie w drogę, na przykład Aldona, co to pod żadną pracę podpiąć się nie boi, i Łysy, z własnym skomplikowanym życiem uczuciowym. Autor mógłby potworzyć w ramach książki minicykle, wręcz prosiłoby się, żeby tak właśnie było, żeby, dajmy na to, „Big Brother”, który mówi o tym, jak to Marek jest podsłuchiwany i podpatrywany przez właścicieli lombardu, miał więcej odsłon i pokazywał jakim metamorfozom ulegała relacja pracodawcy z pracownikiem, żeby do pewnych postaci (w tym rzeczonej Aldony) wracać częściej. Tylko po pierwsze – w lombardzie chodzi właśnie o to, że ludzie nie wracają. To kwintesencja. A po drugie – tu już wtedy na pełnej wkraczałaby literatura, której Marek co rusz chce się wymykać. Może i słusznie? W sumie im te jego formy mniej mikro, tym siła rażenia jakby mniejsza.
Przejście przez „Na żywo z lombardu” to pozycja pasująca do obecnego tempa życia. Zajmie tyle, co film bądź co dłuższa płyta. Ale ja akurat dłuższy czas nie oglądałem i nie słuchałem niczego, co rezonowałoby mocniej. „Same mordy, żadnych twarzy” opisują lepiej niż strona żmudnej charakterystyki. Padające w „Rozwodzie” zdania: „Sporo opowiadał o tym, że rozstał się z żoną. Wziął pieniądze i poszedł zostać alkoholikiem” mógłby nakreślić Paweł Sołtys. Zatwardziały chlor, któremu kradną telefon z ostatnim zdjęciem żony, więc zalewa pałę, zasypiając na jej grobie, to obraz, który poruszyłby kamień. Nie będę kłamać, że takich zdań i takich obrazków jest tu nie wiadomo ile, bo mniej niż więcej, ale to się czyta, zawsze się czyta. Może dlatego, że to jest nieprzystrojone, nieprzesadzone, nieutopione w megalomanii, nieoceniające, niezrymowane. Ma się uczucie, że życie pisało to Wolskim. I niby to takie zwyczajne, niedopisane, często niespuentowane, jednak zostawia z wrażeniem, iż życie dobrze zrobiło. Doszyjesz do każdego nastroju i każdego miasta. Tak tu jest, ktoś to napisał i czujesz trochę ulgę, jakby ktoś wypowiedział słowa uwierające w język, dosięgnęło się wreszcie do miejsca, które chciało się podrapać od tak dawna, że aż zapomniało się o tym, iż swędzi.
„Wszyscy jesteśmy ludźmi” – napisał mi ktoś w windzie, na czas remontu obłożonej kartonem. „Polemizował bym” – odpisał z błędem ortograficznym jakiś sąsiad. I właśnie o to chodzi. Odbiera się istotom ludzkim człowieczeństwo, zwłaszcza tym zżulałym. A za zniszczonymi twarzami i spirytusowym oddechem kryją się ci, którzy również śmieją się, kochają, smucą, wybuchają gniewem, próbują walczyć, w końcu się poddają. Ba, mają nawet własny, pokręcony i specyficzny kodeks honorowy, którego dedukowanie jest bardzo ciekawym zajęciem. Największą zasługą książki Marka Wolskiego jest to, że o tym nienachalnie przypomina. I to w czasach, gdy coraz mniej chce się o tym pamiętać.
Marek Wolski „Na żywo z lombardu”, wyd. Wydałem.
„Na żywo z lombardu” kupisz po kliknięciu w grafikę poniżej.