Zlecenie na recenzję płyty Małpy to nic godnego pozazdroszczenia. Trochę dlatego, że to zawsze sprowadza się do dyskusji o gustach, bo facet wie, o co mu chodzi, co chce uzyskać, jest z tych dużo wymagających od siebie i współpracujących jedynie z profesjonalistami. Ale jest też drugi, poważniejszy powód. To nie jest Małpa, który zaprasza cię na płytę. To jest Łukasz, który zaprasza cię do życia. Opowie ci o intymnych rzeczach, obdarzy kredytem zaufania licząc, że na drodze zwykłej ludzkiej empatii będziesz umiał się zachować. I weź teraz się czepiaj, że rymy są za proste, bity za ładne i celuje to wszystko za blisko muzyki środka, skoro największą wartością jest ta uczciwość względem odbiorców.
Tak, to jest przekaz prywatny. O lęku, tym, że w głowie źle się działo i o przepisanych tabletkach. O bezsenności łagodzonej pisaniem i dryfowaniu z dala od szczytu. W jednym singlu twórca powie wam: „za dzieciaka nikt ze szkoły nie był u mnie ani razu / bo wstydziłem się tego, że mam kibel na korytarzu”. W drugim wspomni, jak zamykał oczy, żeby zobaczyć mamę i pokaże, co znaczy swój „mikrokosmos wyciągać na zewnątrz”. Są tu jeszcze trochę inne treści, o czym za chwilę, ale to te odciskają największe piętno na albumie i ani trochę się nie zdziwię jeśli ten będzie postrzegany przez audytorium w kategoriach terapeutycznych.
Nie, rymy nie są za proste. Ciężko było mi z „Małpa mówi”, niełatwo z „Blurem”, ale „Bóg nie gra w kości” wreszcie nie przynosi tego wrażenia, że większość zakończeń wersów odgadujesz zanim padną i że rap nie jest wartością samą w sobie. Flow ma przełącznik, który stosowany bywa choćby i w połowie zwrotki, a osobisty charakter nie bywa traktowany jako zasłona czy usprawiedliwienie skromnego warsztatu. Posłuchajcie „Drogiego dresu” – to nie jest wyterkotane, czujesz się raczej jakby ktoś opowiadał, przekazywał coś w naturalnej rozmowie, swoje robią też dopowiedzi. W numerach, w których Małpa bardziej oskarża niż wyznaje jest jeszcze lepiej, o czym najlepiej świadczy gęstość rymu, ostrość wersu i cały zestaw intonacyjnych zabaw w moim faworycie – „Raz dla sportu, raz dla sztuki”. W „Progu” bębny są trapowe, zaś raper dobrze wie, co z nimi zrobić, a to przeciągnięcie na początku drugiej zwrotki to sztos. Na takich detalach dobry rap bywa zbudowany.
Tak, muzyka zdecydowanie za często jest zbyt blisko środka. Już przy pierwszym numerze, „Kundlu”, nie bez powodu przypomniałem sobie, że Artur Rojek ma płytę o tej nazwie. Z miękkiej, plastikowej, wyprażonej synthami kompozycji prosta melodia aż się wylewa. „Jesienna dziewczyna” brzmi jak numer Pablopavo, Paweł Sołtys pewno polubiłby ten bas, za to nie pozwoliłby sobie całości wymościć koktajlowym jazzem. „Nie żałuję” jest muzycznie niczym z czasów, kiedy Grammatik był punktem odniesienia. „Abort” prosiło by się o podkład żywszy, z mniej dyskretnym bębnem, bo z tymi organami czujemy się jak mszy – może i tak miało zresztą być, skoro na celowniku jest tu opresyjność kleru? Nawet dynamiczne „Raz dla sportu…” prezentuje się jakby producent nie mógł się zdecydować – rapowy banger czy może motyw przewodni do telewizyjnego programu informacyjnego?
Nie sugeruję w żadnym razie błędów w sztuce The Returners, Steve’a Nasha czy Czarnego HIFI. Słyszę pracę, zamiar i pomysł, przełamywanie bitów do trapu, albo przeciwnie, w drugą stronę, przejście od synkop do bardziej regularnego pulsu. Aranżacja bywa hojna, choć czasem producent wie, że lepiej coś uszczuplić, zredukować dla lepszego dramaturgicznie efektu („Mech”). Kompozycje żyją, zmieniają się. Podoba mi się w „Progu” ta żywa gitara i to, że stopy uderzają mocno i bezlitośnie jak w taekwondo. Fajnie, że w „Najlepsze przed nami” elektronika odsładza idyllę szczęśliwie zakochanych, a ten drop na drugim refrenie to jest to, czego kawałek potrzebował. „Dzikie koty” są ostre, niepokojące i mam poczucie, że ten rap co trzeba trafił tam na ten podkład, co trzeba. Niestety w wielu innych przypadkach go nie mam. Za dużo tu bezpiecznej muzyki nie rezonującej z temperamentem, emocją i surową komunikacją emce.
Końcowe wrażenia są dobre, bo jednak myślę o tym, co wcześniej usłyszałem, płyta we mnie tkwi. Ułożenie utworów się sprawdza, dopilnowano by się zazębiały – muzyką, motywami, klimatem. „Drogi dres” z „Pamiętaj kto 2” płacą rachunki z przeszłości. „Jesienna dziewczyna” i „Mech” są kompatybilne w swojej introwertyczności, przystają nastrojem. Koniec płyty to Małpa idący na wojnę, człowiek się zastanawia czy „Próg” wraz z linijkami pokroju „Nad miastem krążą plotki / że mają na mnie zwrotki / kiedy siądę do linii, oni powinni mieć już wybrane nagrobki” nie sprawdziłby się bardziej tam, choć rozumiem skąd chęć rozdzielnia „Kundla” i „Najlepszego…”, zaznaczenia, że fotel fotelem, niemniej torunianin wciąż jest raperem i obowiązki ma rapera.
Odbieram poza wszystkim „Bóg nie gra w kości” jako płytę przejścia, przeobrażenia, rozkroku. Tym razem mogło się udać, na dłuższą metę ognia z wodą godzić jednak nie sposób. Nie wiem czy następna płyta Małpy będzie najlepsza, może być natomiast najciekawszą w jego karierze. Tą twórca po prostu się wywiązał.
Marcin Flint
Ocena: 3,5 / 5
Małpa „Bóg nie gra w kości”