Sytuacja bez precedensu. Zwykle kazali czekać po kilka długich lat na kolejną płytę, a nadmiar ulewającej się weny zamykali w opasłych albumach (patrz: „Stadium Arcadium” na dwóch CD, czy „I’m With You” z serią 17-tu wydanych później utworów, które nie zmieściły się na płycie…). W kwietniu 2022, popisali się bestsellerowym „Unilmited Love”, by po kilku miesiącach zapowiadać kolejne wydawnictwo. I w kwietniu, i teraz, na „Return of the Dream Canteen” mamy po 17 numerów i grubo ponad godzinę muzyki. Oba materiały powstały podczas tej samej sesji, a utworów zostało ponoć na jeszcze jedną płytę. Ciekawe, nie? Ale dla ostudzenia głów należy przypomnieć, że po wydaniu „Unlimited Love” Frusciante zarzekał się, że to co najlepsze odłożono na kolejny krążek… Odzierając te słowa z marketingowego flirtu, czytać należy je jako – „trzeciej nie będzie”. Chyba.
I tak oba albumy Papryczek z 2022 roku w przyszłości omawiane będą wspólnie. Nie tylko dlatego, że powstały w tym samym czasie, pod tym samym okiem (uchem) Ricka Rubina, który jest jak piąta Papryczka, bo przecież od „BloodSugarSexMagik” produkował wszystko od RHCP jedynie za wyjątkiem „The Getaway”. Powodem, poza chronologią i personaliami, będzie też to, że singiel „Tippa My Tongue” zapowiadający „Return…”, wylądował na szczycie zestawienia Alternative Radio czyniąc Red Hotów rekordzistami pod względem liczby piosenek na 1. miejscu tego notowania, bo wrzucili tam już aż 15 singli! „Tippa My Tongue” trafił też na szczyt Rock & Alternative Airplay Chart Billboardu. Kilka miesięcy temu ten sam los spotkał „Black Summer”. Wcześniej nikomu innemu nie udało się w ciągu jednego roku dokonać tego dwa razy.
Obie płyty powstawały też w świetnej atmosferze. To słychać. Między muzykami panować musiała dobra chemia i zrozumienie. Dowodem może być historia powstania utworu „Eddie”, będącego hołdem dla zmarłego w 2020 roku lidera Van Halen. Według słów Anthony Kiedis’a, dzień po śmierci Eddiego Flea zjawił się na próbie z gotową ścieżką basu, do którego reszta ekspresowo dorzuciła swoje partie. I już. Oba single – „Tippa My Tongue” i „Eddie”, choć nieco inne, rozbudziły oczekiwania. Jedni, po pierwszym singlu oczekiwali powrotu w okolice „Blood Sugar Sex Magik”, a inni, po drugim, odnawiali pomniki postawione dla Fru, bo faktycznie utwór brzmi jakby powstał przede wszystkim dla tej solówki, która jak już się zacznie, to się nie kończy… Ci drudzy mieli więcej racji.
Ok, na obu albumach jest dużo patentów z dotychczasowego dorobku RHCP, ale to na „Return of the Dream Canteen” muzycy pozwolili sobie na więcej luzu i eksperymentów. Dla jednych to zaleta, dla innych wada i tych nigdy nie zrozumiem. Z jednej strony mamy takie „Fake as Fu@k” z klasycznym frazowaniem Antka i subtelnymi dęciakami (w „Bella” też są!), którymi zdarzało się już lekko przyprawiać niektóre utwory na poprzednich płytach, jest „Bag of Grins” w którym muzycy przypominają – i słusznie – o swoim dorobku i „Coperbelly” jakby żywcem wycięte z „Californication”. Z drugiej strony jest taka perełka jak „My Cigarette” z elegancką partią saksofonu, czy „The Drummer”, w którym… to nie perkusja was zaskoczy, a delikatny flirt z elektroniką. Jest też „La la la la la la la la”, które jest radykalnym przesunięciem granic komfortu RHCP, jeśli nie w ogóle śmiałym wypłynięciem na bezmiary krainy łagodności.
Na „Return of the Dream Canteen” uwagę przyciąga nie tylko to, co przebojowe, ale i to, co nieoczywiste i prowokujące. Bardzo mi się to podoba. Po kilku przesłuchaniach nie umiem oderwać się od „Handful”, w którym w taki właśnie, przewrotny, może nawet nieco jazzowy sposób pomyślano w zwrotkach o strukturze muzycznej. To tu, między innymi, objawia się geniusz i erudycja muzyków. A że ta druga też zdaje się nie mieć granic, to mamy w menu „Carry Me Home”, gdzie odnosi się wrażenie, że zespół umie podróżować w czasie, świetnie czułby się też w psychodelicznych latach 70-tych i mógłby pojawiać się na plakatach obok ówczesnych tuzów blues-rocka czy supprotwać Jethtro Tull. Serio. Do sporych niespodzianek należy zaliczyć też zamykające album „In The Snow”, zaczynające się jak kolejny eksperyment, a prowadzący do spoken word w wykonaniu Anthony’ego.
Żeby nie było zbyt różowo, są tu i numery, które wiele nie wnoszą, jak „Shoot Ma A Smile” powielający zgrany już schemat zmian tempa, czy „Reach Out” w którym ten patent jest jeszcze mocniej eksploatowany. Jest też „Afterlife”, które można by w ogóle odpuścić, gdyby nie hendrixowskie (mistrzowskie!) wcielenie Frusciante.
Co dalej? Jeśli RHCP nie będzie już zamieniać gitarzysty i producenta, to niech wydają i po trzy płyty rocznie. Od takiego przybytku głowa boleć nie będzie.
Ocena: 4,5/5