Ten Typ Mes – „Trzeba było zostać dresiarzem”

Więcej nie znaczy lepiej.

2014.04.17

opublikował:


Ten Typ Mes – „Trzeba było zostać dresiarzem”

„Trzeba było zostać dresiarzem”? Jeden z użytkowników w sieci zasugerował, że w przypadku Mesa lepszy byłby tytuł „Trzeba było pozostać dresiarzem”. Słowa te wiążą się z powracającymi co jakiś czas tęsknotami części słuchaczy, dla których warszawski raper najjaśniej błyszczał wtedy, gdy częściej niż koszulę i marynarkę wkładał na siebie ortalionowy strój i adidasy. Nostalgia, przechodząca po chwili w smętne narzekanie, narasta szczególnie wtedy, gdy były członek Flexxipu dokręca śrubę eklektyzmu, a jego eksperymenty zataczają coraz szersze koło. A że na „TBZD” tego typu zaskakujących prób jest przynajmniej kilka, nic dziwnego, że tytuł albumu został tak, a nie inaczej odebrany.

Czy aby jednak na pewno warto utyskiwać? O ile w przypadku poprzednich krążków romanse z rockiem, punkiem i spoken-wordem mogły budzić wątpliwości – odnosiło się bowiem wrażenie, że gospodarz rozmienia się na drobne, penetrując tereny, które ewidentnie nie są mu pisane – tak tym razem sądzę, że wszelki eksperyment udało się Mesowi umiejętnie osadzić w hip-hopowych ramach. Weźmy takie „Tul petardę”. Wszyscy, którzy zdążyli zapoznać się z tym singlem przed premierą (warto chociażby ze względu na teledysk, kręcony w klimatycznej Serbii), wiedzą, że nazwisko Olafa Deriglasoffa wcale nie sugeruje siermiężnych, rockowych wygrzewów: jego partia została najpierw w strzępach wprowadzona do właściwej części nagrania, w całości zaś wydzielona jako „outro” piosenki. Nie jest tam jednak z przypadku; płynność między kolejnymi fragmentami dobrze obrazuje teledysk.

{Diil}

Reakcja odbiorców pokazuje zresztą, że Deriglasoff jest akurat najmniej kontrowersyjnym elementem w tym utworze; podobnie jak ogólnych wątpliwości nie budzi też taneczny, pulsujący bit w „LOVEYOURLIFE”. W obu tych nagraniach najwięcej zastrzeżeń jest do samego Mesa: że za bardzo kombinuje na tych bitach, że w kilku momentach odlatuje z flow i modulacją wokalu, że jest to tyleż imponujące, co ciężkie do słuchania.

Powracamy więc do początkowego pytania: może rzeczywiście lepiej było pozostać dresiarzem?

Wtedy przynajmniej nikt nie miałby wątpliwości: styl rapowania byłby raczej nowojorski, rytmu hip-hopowego bitu nie połamałby żaden Szogun czy Lower Entrance, a zamiast dziwacznych syntezatorów i basów tu i ówdzie grałby nam przyjemny sampel.

Cóż, jak to zwykle bywa, prawda leży pewnie gdzieś po środku. Nietrudno zachwycić się Mesem i jego imponującym wachlarzem flow: facet robi z tymi podkładami absolutnie to, co mu się podoba, i bodaj ani razu się nie wykłada. Ale już dużą odwagą – i mam poczucie, że panuje w tym względzie trochę zmowa milczenia – jest wytknięcie mu pewnego zmanierowania w nawijce. A jednak, trzeba o tym powiedzieć. Takie „Nuda”, „Co u żuka?”, „LOVEYOURLIFE” czy właśnie „Tul petardę” operują przyspieszeniami, zwolnieniami, modulacjami głosu czy przesunięciami akcentów, które imponują na tle sceny, ale wprowadzone są na ogół bez jakiejkolwiek motywacji. Częściej przypomina to poligon doświadczalny niż właściwe nagranie – tak jakby rapera mniej interesowała przyjemność, jaką słuchacz będzie czerpał z jego utworów, a bardziej zależało mu na poznaniu granic własnych możliwości. Heroiczne to, ale w wielu momentach zupełnie bezsensowne. Tak samo jak bezsensowne jest nagminne użycie makaronizmów. Nie, nie stoję tu na straży czystości polszczyzny, ale w momencie gdy raper ratuje się wyrazem obcym, by łatwiej było mu o rym, nie powinno przynieść mu to chwały.

Należy więc odetchnąć z ulgą, gdy gospodarz spuszcza z tonu i poskramia własne zapędy: efektem utwory w rodzaju „Trze’a było”, „Nie skumasz, jak to jest”, „Głupia, spięta dresiara”, „AS” czy „Oni wciąż biegają” – wcale nie nowojorskie i od linijki, często bardzo południowe w swoim stylu, ale pozbawione przy tym taniego efekciarstwa.

{sklep-cgm}

Jeśli coś sprawia, że mamy mimo wszystko do czynienia z jednym z najlepszych albumów w karierze Mesa, to są to dwie rzeczy. Po pierwsze, teksty. Słychać w nich felietonistyczne zacięcie i zmysł do budowania historii, wychodząc od jednego motywu czy wątku. Tak skonstruowane są m.in. „Ikarusałka”, „Nie skumasz, jak to jest”, „Co u żuka?” i „W autobusie z cmentarza”. Na takim rusztowaniu socjologiczne obserwacje – czy to o dresiarzach, czy o głupich dresiarach, czy o typowych Januszach i Patrykach – na ogół bardzo dobrze pracują i przybierają formy bliskie np. temu, co pisze Andrzej Stasiuk (zachwyt nad polskim kiczem). Można się jednak zastanawiać, czy tych osiemnastu utworów nie dałoby się w jakiś sposób nieco skumulować w mniejszej ilości. Szczególnie że takie „Będę na działce”, „Oni wciąż biegają”, „Wyjdź z czołgu” czy „Ikarusałka” – jakkolwiek fajnymi piosenkami by nie były – tekstowo raczej nie udźwignęły ciężaru pełnoprawnych nagrań, a przynajmniej nie zasługują na taki status, gdy zestawić je z ambitnymi, zaangażowanymi opowieściami w rodzaju „W autobusie z cmentarza”, „Ponagla mnie” i „AS”.

Druga rzecz to muzyka. Tu – po raz kolejny zresztą – trudno się do czegokolwiek przyczepić. Absolutna ekstraklasa. Począwszy od zachodnie sztosy Sherlocka i Głośnego, przez nowojorskie klasyki Bonny’ego Larmesa (olbrzymi potencjał) i Qćka, po surową, szorstką elektronikę Szoguna i L.A. (fantastyczny podkład do „Nudy”).

Jest więcej niż dobrze. Kto wie, to być może nawet najlepszy album Mesa. Mimo to chciałoby się szepnąć któremuś z jego kolegów do ucha, by następnym razem poskromił ambicje rapera. W końcu większe i bogatsze nie zawsze znaczy – lepsze.

 

Polecane