PIH – „Kwiaty zła”

To rzadki przypadek, kiedy raper sam kończy z hip-hopem. Na ogół to gra cię elminuje, nie ty ją.

2009.02.18

opublikował:


PIH – „Kwiaty zła”

Tymczasem białostocki raper Pih postanowił na dobre zawiesić mikrofon na kołku, a swój najnowszy krążek „Kwiaty Zła” anonsował jako ostatni w karierze. Cóż, jeżeli rzeczywiście ma tak być, należy przyznać, że popularny Pihszou może zejść ze sceny z podniesioną głową.

Choć „Kwiaty Zła” są wydawnictwem dwupłytowym, trudno zarzucić coś Pihowi w doborze utworów. Wszystko jest na swoim miejscu, trudno doszukać się jakichkolwiek zapychaczy. Pierwszy krążek – „Za 11 północ” – przedstawiany był jako ten bardziej przebojowy, bujający, „bangeroway”. I tak w istocie jest, z tym że ową przebojowość trudno podpiąć pod konkretny nurt. Z jednej strony mamy syntetyki od DNA i Spintec`a, stworzone według najnowszych trednów zza Oceanu, z drugiej zaś stricte klasyczne rzeczy Laski i Fuls`a. Znalazło się również miejsce na klimatyczne rzeczy – kozacki, eksperymentalny bit Magiery do „Winny zarzucanym czynom„, poparty dodatkowo mistrzowskim refrenem Mesa albo „Co było, a nie jest” z królującymi w podziemiu Brudnymi Sercami to absolutny mus dla każego fana polskiego rapu. Pih sprawdza się świetnie w każdej konwencji – od bragga na przemocnych linijkach po plastyczne opisy miasta gniewu. „Rapowa Biblia” – ktoś napisał gdzieś o tym krążku. Nic dodać, nic ująć.

Drugie CD nie wchodzi już tak lekko, bo i Pihu ewidentnie otworzył się przed słuchaczem. Dzieli się z nim miłością do swojej żony, klimatycznymi opisami nocy, których nie powstydziłby się Eldoka, ale również ma w zanadrzu doskonałe historie, które umiejętnie prowadzi. Całość przyprawiono nastrojowymi, esencjonalnymi bitami DNA, którym trudno coś zarzucić, ale które rzadko kiedy wychodzą poza kanon rzemiosła i solidności. „11 po północy” to dowód wyjątkowej osobowości gospodarza, ale i nie lada wyzwanie dla sceptycznie nastawionych do reprezentanta Białegostoku. O ile na pierwszej płycie irytujący na dłuższą metę, płaczliwy głos Piha urozmaicały suto położone gościnne występy, o tyle tutaj gości praktycznie nie ma. A szkoda, bo występ Peji (bardzo dobra zwrotka, wersy z panem Jędrulą na długo zostają w głowie, jakkolwiek zabawne by nie były) udowodnił, że można było i to z całkiem niezłym skutkiem. Tymczasem jest męcząco, czasami ciężkostrawnie, ale w żadnym wypadku nudno. CD 2 tylko w niewielkim stopniu ustępuje poprzedniczce.

Ok, Tede niech sobie będzie polskim Jayem-Z, ale to Pih nagrał rodzimy „Black Album”. Mistrzostwo.

Tagi


Polecane