Nie musiał wracać. Miał Pulitzera, trzy albumy na przygotowanej przez Rolling Stone’a liście 500 płyt wszech czasów, od 10 lat na każdym krążku multiplatynę. „Damn.” z 2017 może nie tyle uciszyło, co zamknęło dyskusję o rapowym GOAT, królu królów. Wiadomo, Kendrick. A jednak wrócił, z mnóstwem dylematów i świeżym spojrzeniem na siebie, z przewartościowaniami tak dużymi, że można mówić o dekonstrukcji własnego mitu, czy – jak ktoś woli prościej – z płytą, która zatrze resztki granic między prywatnym a zawodowym, między gwiazdą a człowiekiem, do tego zaś rozpali do żywego dyskusję o poprawności politycznej.
„Mr.Morale & The Big Steppers” to jedna z tych superprodukcji ery Kanyego – dziesiątki minut, dziesiątki gości, piętrowe numery gdzie każdy sampel, każdy cytat może być nitką prowadzącą do cholernie splątanego kłębka. Już otwierający utwór dzieli się na części, tumult bębnów łączy się z posągowym fortepianem, abstract rap z jazzem i drum’n’bassem. Zamyka z kolei rozbudowana kompozycja z bandem – basem, perkusją, gitarą, klawiszami i skrzypcami. „Silent Hill” każe zadać sobie pytanie: kto tu jest na featuringu, Lamar czy Kodak Black? „Savior” poprzedza dwie i pół minuty rapu Baby Keema do smyczków.
Powiedzieć, że jest eklektycznie, to nic nie powiedzieć. „We Cry Togehter” na podkładzie Alchemista to te pianinka jak kiedyś i zamulone bębny, do tego dochodzi emocjonalny dialog mężczyzny z kobietą, od zupełnie osobistego wyprowadzony do udawanego feminizmu, Trumpa i Weinsteina. „Mr. Morale” to futurystyczny, elektroniczny bit Pharrella Williamsa, nawijany na gorąco zapis traum, z dziwną intonacją, dziwną budową utworu ciętego mostkami i interludiami. „Purple Hearts” można uznać za neosoulowy dwugłos (a właściwie trójgłos, bo załapał tu się jeszcze Ghostface Killah z mocno uświadomionym występem). W nim padają też wersy dla mnie przy odbiorze tego wydawnictwa kluczowe: „Two-steppin’ away from rappers, I don’t trust their true intentions / I’m not in the music business, I been in the human business”. Najpierw człowieczeństwo, potem rap i to przy poczynionym w innym utworze założeniu, że rap to muzyka ofiar – przemocy domowej i systemowej.
Jeżeli odnosicie to wrażenie, że to trudna płyta, to owszem, jest to trudna, długa i w gruncie rzeczy przegadana płyta, choć raczej nie w realiach późnej Kendrickowej dyskografii. Ktoś się przypadkowo zaciekawi, bo głośne wydarzenie, bo mocna obsada, bo „Die hard” to r’n’b ze słodkim refrenem, a „Father Time” jest żywo, świetnie aranżowaną, pełno brzmiącą piosenką? No to odbije się chociażby od „Worldwide Steppers”, gdzie raper dobywa barwy Q-Tipa, idąc przez tunel falującego basu, uzbrojony w poczucie winy i niewyparzony język. Znajomość angielskiego może być sporą przeszkodzą, jeżeli chcecie sobie posłuchać o tak o. Wtedy lepiej nie znać. Ale jeżeli macie ochotę włączyć sobie i nie pauzować, żeby poszerzyć sobie kontekst, nie przymierzać cudzych butów, nie pomęczyć się z dźwiganiem cudzych ciężarów, no to lepiej chyba od razu sięgnąć po coś innego.
Kendrickowi należy się wielki szacunek za wszystkie kwestie wykonawcze, bo na jakie tempo się nie porwie, jak nie będzie swojego głosu modulować, uciekać w śpiew czy melodeklamacje, to raperem jest wybitnym, zawsze osiągającym postawione sobie cele. Wystarczy puścić „Count Me Out” czy jechane melodyjnie, z chrypą „Rich Spirit”. I tu druga kwestia – wizjonerstwo, cała ta reżyseria albumu pozwalająca spleść różne muzyczne klimaty i cały legion ludzi w całość. To nie jest jakaś egotyczna fanaberia jak u Westa, to nie jest trupa cyrkowa pod wezwaniem przemocy domowej na „Ognisku niedomowym” Adiego Nowaka, to działa, zostawia pod wrażeniem, z głową pełną myśli pędzących w różnych kierunkach. Można się przewartościować razem z narratorem. Można się też poczuć zmęczonym i głupim.
Mógłbym jeszcze o płynnych przejściach od słów dużych do bezpretensjonalnej codzienności, od osobistej terapii do diagnozowania kraju i rasy, bo to coś, czego w polskim rapie nadal nie umiemy. Każde brawa to mało. Ale na koniec jednak ponarzekam. Gdy ukazywały się wielkie soulowe płyty lat 70., to bilansowały wspaniałą muzykę z wymową dzieła, przez co powstawały krążki, których chciało się słuchać w nieskończoność. Ja wrócę do „Mr. Morale…” jeszcze parę razy, żeby utwory w mojej głowie puściły do siebie pędy, żeby układanka lepiej się zazębiła i nie rozleciała mi po miesiącu. Ale czy będę chciał sobie serwować sobie dajmy na to siedem minut kroniki PTSD czarnych rodzin w „Mother I Sober”? Czy wyciszone, delikatnie pulsujące „Auntie Diaries” nie będzie jak podcast, gdzie wystarczy raz, żeby zapoznać się z rozgrzebanym, trudnym tematem (w tym wypadku transseksualizmu), bo muzyka pełni rolę zbyt drugoplanową? To niewdzięczne pytania, na które nie sposób odpowiedzieć na gorąco, niemniej rodzą wątpliwości. Czas pokaże, czy to krążek do słuchania, czy do podziwiania z bezpiecznej odległości.
Jedno jest pewne – Kendrick Lamar to bomba, nadal nie do końca rozbrojona. A wersy „Take off them fabricated streams and the microwave memes, it’s a real world outside” mógłbym sobie dziarać.
Marcin Flint
Ocena: 4,5/5