Docenili je chyba również Paul i Ross Godfreyowie, bo po dwóch płytach (konkretnie „The Antidote” i „Dive Deep”) nagranych bez Skye Edwards, „przeprosili” się z wokalistką i nagrali album może nie doskonały, ale co najmniej bardzo dobry. I okrutnie sentymentalny. Bo chyba nie tylko wierni fani wychowani na starych płytach tego trio zauważą, że „Blood Like Lemonade” nawiązuje jako całość do najlepszego okresu w karierze Londyńczyków.
Już sam początek dowodzi, że grupa ani myśli eksperymentować i odkrywać (muzyczny) proch. Za to woli uszczęśliwić fanów, którzy czekali na odrodzenie Morcheeby w oryginalnym składzie. I dobrze. Bo jak mawiał inżynier Mamoń: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę!”. Dość jednak żartów, pora na konkrety. A fakty są takie, że kolejne trzy piosenki otwierające „Blood Like Lemonade” (a więc „Crimson”, „Even Though” i tytułowa kompozycja) mogłyby śmiało znaleźć się na wspomnianym „Who Can You Trust?”. Albo „Big Calm”. Zresztą jak sam Paul Godfrey mówi: „To jest krążek, który powinniśmy wydać po `Big Calm`, ale pobłądziliśmy w naszej muzycznej podróży, by teraz wrócić na dobre tory”. Mądrze mówi. Czego dowodem senny, by nie powiedzieć upalony („cheeba” to slangowe określenie marihuany) klimat całego albumu.
Czasem jednak w relaksujące, zmysłowe dźwięki mistrzów downtempo wkradnie się bardziej pogodna, optymistyczna i – nie bójmy się tego słowa! – popowa nuta, jak w „I Am The Spring” czy „Recipe For Disaster” – chyba najlepszym utworze na płycie. Idę jednak o zakład, że krytykantom i narzekaczom, zwłaszcza tym ukrytym za klawiaturą komputera, nie zaspokoją nawet takie „delicje”. Mam to w nosie. Ale już w uszach „Blood Like Lemonade” – doskonałą płytę na jesienne mgły, smutki i szarówki. Miam!