Oba te wątki są kluczowe dla „This Unruly Mess I’ve Made”. Płyta rozpoczyna się wspomnianym „Light Tunnels”, zapisem wrażeń z ceremonii wręczenia Grammy, od wjazdu na imprezę po mowę z okazji otrzymania nagrody. Fantastycznie napisana rzecz, trochę piórem fana, który jakimś cudem zdobył wejściówkę („Jeden rząd dzieli mnie od Taylor, dwa od Jaya i Beyonce”), a trochę faceta z podziemia, którego próbują wcisnąć w nie jego buty („Chcą czegoś na miarę Britney i Madonny/ Chcą mowy jak Kanye, i to jak najdłuższej”). Całość zamyka z kolei znane przed premierą „White Privilege II”, opowieść o poszukiwaniu własnej dykcji w przemyśle, dykcji, która szłaby w poprzek rasowym podziałom i która uwzględniałaby głosy wszystkich: białych dzieciaków z przedmieść i sfrustrowanych czarnych wyrzucanych na margines amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Gdy ta piosenka miała swoją premierę jakiś czas temu, wówczas głośno było przede wszystkim o wersach uderzających rzekomo w Iggy Azaelę. Teraz, gdy emocje opadły, zwraca uwagę co innego. W pewnym momencie Macklemore staje przed lustrem i wyrzuca sobie: „Rapujesz o równości, ale czy naprawdę masz to na myśli?/ Demonstrujesz na rzecz wolności czy dlatego, że to wygodne?/ Chcesz, by ludzie cię lubili i akceptowali/ Pewnie dlatego tu jesteś i protestujesz”. Warto pamiętać o tym emocjonującym fragmencie. Często chwalimy amerykańskich wykonawców za wsparcie, które okazują Afroamerykanom. Trudno jednak zmierzyć, ile w tym faktycznego zaangażowania, a ile koniunktury i uległości względem mody.
Wróćmy jednak do podwójnego kompleksu Macklemore’a: kompleksu sukcesu i niezależności jednocześnie. Na „This Unruly…” raper próbuje uciąć głowy obu tym demonom za jednym razem. I trzeba przyznać, że – jako raperowi i tekściarzowi – ta sztuka się udaje. Gdy w pewnym momencie rymuje, że znają go wszędzie, od Niemiec po Japonię, a w rodzinnym Seattle wszyscy biali strzygą się „na Macklemore’a”, słychać, że facet przepracował pewne problemy i teraz z dumą opowiada o sobie jako twórcy powszechnie znanych przebojów. Zresztą i on, i Lewis nie chcą poprzestać na „Thrift Shop”. W „Downtown” próbują więc stworzyć własne „Uptown Funk”, oldschoolowy hit nawiązujący do klimatu lat 70. i 80., w którym historia snuje się wokół pewnego skutera. „Dance Off” – z symbolicznym, niestety, udziałem Andersona .Paaka – czy oparte na chwytliwym koncepcie „Brad Pitt’s Cousin” to też murowane single. Z drugiej strony, gdyby próbować szukać bardziej ambitnego lub niezależnego rysu w tekstach Macklemore’a, jest nostalgiczna, rzucona na absolutnie niedzisiejszy podkład opowieść o graffiti w „Buckshot” oraz przejmujące „Kevin”: dedykowany zmarłemu z przedawkowania kumplowi numer, który zaciera granicę między prywatnym wspomnieniem przyjaciela a publicznym apelem o ograniczenie dostępności leków przeciwbólowych.
„This Unruly…” jest naprawdę świetnie napisane i zarymowane. Wydaje się, że Macklemore jako rzecznik mainstreamu wśród niezależnej muzyki i, na odwrót, alternatywy na listach przebojów – zupełnie się obronił. W jakiejkolwiek roli by nie wystąpił, za każdym razem błyszczy. Nawet doskonale dysponowany w ostatnim czasie Chance The Rapper nie jest w stanie ukraść mu show, nie mówiąc już o YG. Niestety, zachwyt opada, gdy wziąć na warsztat produkcję Ryana Lewisa. Ta ma podobne ambicje, które widoczne są w tekstach Macklemore’a: zadowolić absolutnie wszystkich. I matki białych gimbusów, i bogatych dzieciaków słuchających alternatywy, i czarnoskórych kumpli zasłuchanych w „Illmatic”, i dziennikarzy, którzy traktują muzykę jako zjawisko socjologiczne. Niestety, jeśli chodzi o muzykę, ten rozmach raczej się nie udał. Płyta gnie się od pomysłów, jest zbyt często przeładowana, jeśli chodzi o niepotrzebny, momentami nazbyt skomplikowany aranż. Rozumiem epickie ambicje, ale zmiany nastrojów czy to w „Ligh Tunnels”, czy „White Privilege II” w żaden sposób nie zbilżają tych numerów do „Bohemian Rapsody” – szczególnie że brzmienie jest często plastikowe i czuć, że gdyby kto inny wziął się za poszczególne stylistyki (Donnie Trumpet i The Social Experiment za „Need To Know” i „Let’s Eat”, Mark Ronson za „Downtown”, No I.D. za „Buckshot” czy, dajmy na to, Thundercat za „White…”), efekt byłby o niebo lepszy. To pragnienie dogodzenia wszystkim okazało się tym razem czymś nie tylko przewyższającym umiejętności Ryana Lewisa, ale też szkodliwym dla poszczególnych piosenek, które w sposób karkołomny i niezgrabny próbują czasami łączyć stadionową podniosłość z funkiem („Downtown”) albo godzić rap z fortepianem godnym Adele („The Train”). Z tego misz-maszu najlepiej wypadło chyba „Bolo Tie”, które rozmytą gitarę zderzyło z rozgrzanym, trapującym podkładem.
Może czas na zmianę współpracownika, panie Macklemore?